poniedziałek, 22 października 2012

Przygoda XXXIV Czyli: Chodź, opowiem Ci…


Nasza pani fotograf się „rozkręca”.
Ostatnio jej dodatkowym hobby stało się cykanie zdjęć z zaskoczenia. 
Tak jak  tym wypadku. No bo, który facet chciałby mieć zrobione zdjęcie z kilkudniowym zarostem i w ogóle raczej średnio wyglądając?

A wszystko to przez Ikę.
Malutką sunię, która przyjechała wraz ze swoim bratem do schroniska z interwencji. 
Ktoś zgłosił, że kiedy rano wszedł na swoją działkę ogrodniczą zastał karton wraz ze skamlącą zawartością. I tak rodzeństwo zamieszkało w biurze, razem z nami.

Ika na tle innych szczeniąt wyróżniała się w sposób szczególny.
O ile wszystkie maluchy, które trafiają na plan zdjęciowy są szczęśliwe, że mogą rozwinąć skrzydła jeśli chodzi o zabawę i rozrabianie, o tyle ona była zupełnie inna. Cechowała ją powaga tak bardzo nie licująca z jej szczenięcym wiekiem. Siedziała spokojnie gdzieś na brzegu „miśka”, podczas gdy reszta towarzystwa zwyczajowo hulała po całym pomieszczeniu, tradycyjnie przyprawiając zespół o apopleksję.

Najbardziej jednak przykuwały uwagę jej oczy.
Ten poważny, przesycony smutkiem i refleksją wzrok. Jakby w przeciwieństwie do reszty rozbawionej czeredy rozumiała swoją sytuację bezdomnego, porzuconego zwierzęcia. Tak wyraziste spojrzenie, że bez trudu dało się wyczytać to nieme, pełne dramatyzmu pytanie: Dlaczego?!

A może to tylko ja uległem własnej sugestii i tak mi się tylko zdawało? 
Owszem Ika ładnie i grzecznie pozowała, żadnych fochów, żadnych awantur, ale robiła to tak jakoś automatycznie i machinalnie, jakby była trochę nieobecna. Tak, jakby myślami błądziła zupełnie gdzie indziej.
W końcu, gdzieś w trakcie sesji siadła naprzeciw mnie w bezruchu i zaczęła mi się intensywnie przypatrywać. Poczułem się trochę niezręcznie i jakoś tak dziwnie, jakbym to co najmniej ja pozostawił ją w tym kartonie.

I wtedy właśnie podparłem głowę na dłoniach i zacząłem mówić tylko do niej zapominając, że jesteśmy w trakcie robienia zdjęć:
-       Wiem, że teraz jesteś smutna, bo jeśli nawet nie zdajesz sobie do końca z tego sprawy to czujesz, że stała wam się krzywda.

Nie ma waszej mamy, która się wami opiekowała, brakuje wam jej ciepła, dotyku jej wilgotnego nosa i ciepłego szorstkiego języka.

Wiem, że czujesz się zagubiona pomiędzy obcymi ludźmi, że w obcy i wrogi świat musiałaś tak szybko wejść na swoich króciutkich i jeszcze niezdarnych łapkach.

Wiem, że kiedy zasypiasz w koszyku przez Twoje małe drobne ciałko przebiega od czasu do czasu dreszcz, jakby nawet w czasie snu dręczyła cię obawa o to, co będzie dalej. 

Wiem, że to człowiek cię skrzywdził, odbierając ci radość wieku szczenięcego i bardzo mnie to boli, ale to już się stało i nic na to nie poradzimy.

Opowiem ci za to o tym, że na świecie są także ludzie dobrzy. I nawet się nie spostrzeżesz, jak ktoś po ciebie przyjdzie, weźmie na ręce i zabierze do domu.

Do prawdziwego domu, gdzie będziesz kochana, gdzie przeżyjesz wiele szczęśliwych lat, które wynagrodzą ci to, co spotkało cię teraz.

I nawet nie zauważysz, jak zapomnisz o tych wszystkich przykrych zdarzeniach.

I musisz mi teraz uwierzyć na słowo, bo jakby wyglądał ten świat, gdyby nie było takich ludzi, którzy mają serca i zabierają stąd takie psiaki dając im drugie życie.

Chyba nie dałoby się na nim żyć. Jak myślisz? - Ale Ika nic nie odpowiedziała, tylko dalej wpatrywała się we mnie.
Wiem, że nie treść tego co mówiłem przykuwała jej uwagę, ale może intonacja mojego głosu. Zresztą nie wiem…

Poopowiadałem jej jeszcze, jak to z pewnością fajnie będzie jej w nowym domu. I tak plotłem i plotłem zahipnotyzowany jej spojrzeniem.
Cały szczęśliwy, że znalazłem wolnego słuchacza, który nie przerywa, nie zadaje pytań, nie wierci się i nie wychodzi w trakcie mówienia.

Ile to trwało czasu?
Nie wiem, ale chyba dość sporo, bo w pewnym momencie dało się słyszeć znaczące chrząkanie, a jak to nie pomogło w zdyscyplinowaniu mnie, usłyszałem:


- Te Andersen, może wystarczy już tej bajki, bo Ci się słuchacz w końcu pośpi i przy okazji my. 
A w ogóle to mamy jeszcze odrobinę pracy. Więc ja dopowiem za Ciebie zakończenie:











„I żyli długo i szczęśliwie spłacając do końca życia kredyt za swój wymarzony domek pod lasem!” – Dość brutalnie przywołała nas do rzeczywistości koleżanka trzymająca na kolanach kolejnego, czekającego na zdjęcia dość już zniecierpliwionego szczeniaka, który sfrustrowany brakiem możliwości swobodnego poruszania się próbował dobrać się do jej nosa.

Pani Mariola zaś nie mówiła nic, tylko uśmiechała się tajemniczo. I tak prysnęła, jak bańka mydlana ta magiczna chwila.
Ika straciła zainteresowanie moją osobą i podreptała tym swoim rozbrajającym szczenięcym truchtem do pani fotograf usiłując dobrać się do paska aparatu, a na plan wkroczył kolejny szczeniak.
Tylko ten wcale nie miał ochoty na słuchanie bajek.
Zresztą jakich bajek?!

Kiedy to piszę, Ika jest już w domu.
I tylko nachodzi mnie taka refleksja: Ile razy jeszcze trzeba będzie mówić do tych wszystkich porzuconych, zagubionych, niechcianych zwierząt, że nie wszyscy ludzie są źli?
Ktoś mi kiedyś powiedział, że świat byłby nudny, gdyby na świecie było tylko dobro.
O!
Jeśli tak, to ja bardzo chętnie się ponudzę!!!! A Wy?!


środa, 10 października 2012

Przygoda XXXIII Czyli: Dopaść Toniego!


Macie refleks?! Dobra, zobaczymy!
  
Zapewniam Was, że widok uchwycony przez obiektyw aparatu na tym ujęciu wierzcie, 
lub nie, nie jest sceną pozowaną. 
Te dwie dłonie wiszące nad kotem nie znajdują się tam bez przyczyny, a to, że taki obrazek został utrwalony zawdzięczamy pani Marioli, która oprócz tego, że jest 
profesjonalistką w tym co robi, to posiada także niezaprzeczalne poczucie humoru i czasem podrzuca mi na skrzynkę mailową takie zaskakujące ujęcia, czym niewątpliwie poprawia nam wszystkim humor.

Ale wróćmy do początku tej historii.
Dopóki aura była dla nas łaskawa postanowiliśmy, że małym kociakom szukającym nowych domów sesje fotograficzne będziemy robili także w plenerze.
Słonko przygrzewa, wietrzyk chłodzi, a takie kocie maluchy są w miarę do ogarnięcia, więc dlaczego nie?!
Wystarczał nasz mityczny już biały „misiek”, odrobina cierpliwości no i średnia sprawność fizyczna.
Coś na zasadzie: Maluchy mają krótkie łapki to i daleko nie uciekną!

I tak jakoś to szło do dnia kiedy koleżanka wpadła na pomysł, żeby zaciągnąć w plener Toniego. Ten młody gentelman nie był już malutkim, nieporadnym kociątkiem co to przewraca się o własne łapki.
Wręcz przeciwnie!
Dał się poznać jako stworzenie wszędobylskie, ciekawskie, którego nie zrażały żadne przeszkody w dotarciu do obranego celu. Jako, że mieszkał w biurze, o jego mobilności 
i ruchliwości mogliśmy się wszyscy przekonać na własnej skórze. 
Wszędzie było go pełno i zawsze trafiało się na niego w najmniej oczekiwanych momentach.

  Niech o tym świadczy najbardziej spektakularny przykład, kiedy to pewnego dnia został ukuty przez nas termin „miauczące biurko”, bo Tonio niepostrzeżenie wślizgnął się do jednej z jego szuflad, którą ktoś nieopatrznie zamknął z nim w środku. Dopiero odgłosy rozpaczliwego miauczenia i drapania zaalarmowały nas i kot został uwolniony z pułapki, która jemu wcześniej wydawała się świetnym miejscem na ucięcie sobie drzemki.

I tenże Tonio do tej pory pilnie strzeżony niczym jakiś celebryta, czy też głowa państwa, który nie miał okazji być na podwórku, miałby iść na zdjęcia plenerowe?
    - Nie, nie zgadzam się! - Użyłem mojego chyba najbardziej ulubionego zwrotu.
    - No tak, byłabym ogromnie zdziwiona gdyby kolega powiedział w końcu raz tak. - Skontrowała mnie fotografka.
    - Co nam szkodzi spróbować. Wy będziecie go we dwójkę kontrolować. - Tu wskazała na mnie i na prowodyra całego zamieszania czyli koleżankę. - A ja pstryknę szybciutko kilka fotek i po sprawie. - Kontynuowała zupełnie niezrażona moim niechętnym wyrazem twarzy.
    - Nie, mówię wam dziewczyny, że nie! Zobaczycie, że będzie z tego tylko chryja, a nie sesja. - Uparłem się, chociaż zdawałem sobie sprawę, że jestem na przegranej pozycji.
    - Oj! Niech kolega przestanie w końcu krakać, bo rzeczywiście się to spełni. Trochę więcej optymizmu! - „Cisnęła” temat pani Mariola popierana oczywiście przez koleżankę.

Widząc, że nie mam zamiaru się ruszyć, koleżanka poderwała się i pobiegła w kierunku biurowca, wracając po chwili i niosąc Toniego na rękach. Jęknąłem tylko załamany, a pani fotograf słysząc to rzuciła mi uspokajające spojrzenie: ”Wszystko będzie ok. zobaczy kolega!”
Niestety to ostatnie okazało się być tylko pobożnym życzeniem pani Marioli.

  Zgodnie z moimi przewidywaniami, kot będący po raz pierwszy na zewnątrz zupełnie nie przejawiał chęci do pozowania. I co mu się dziwić, skoro dookoła tyle nowych, nieznanych rzeczy, a oni mu każą siedzieć w jednym miejscu.
Oszaleli, czy co?!
Kilka razy udało nam się wspólnie we dwójkę udaremnić jego ucieczki. I tak właśnie tkwiliśmy w gotowości z uniesionymi rękami, starając się być szybszymi od niego.

Oczywiście do czasu, aż nie zdążyliśmy i Tonio wyrwał do przodu robiąc przy tym kilka błyskawicznych zwodów i pakując się pod auto.
Czyje?
No oczywiście pod najbliżej stojące, czyli fotografki. Podniosłem się ciężko z kolan i nie omieszkałem się rzucić kąśliwej uwagi:
    - A ja was ostrzegałem, że może być mało śmiesznie. - A nas usta wpełzł mi zły uśmiech. - Cieszmy się teraz, że nie rosną tu wysokie drzewa, bo kazałybyście mi robić teraz za Tarzana.
    - Nie pochlebiaj sobie, tylko właź pod auto i wyciągnij Toniego. - Odgryzła się zdenerwowana koleżanka.
    - Ech! Co byście zrobiły beze mnie. - Mruknąłem i wczołgałem się pod samochód.

Ale kota tam nie było, bo zdążył przez otwór w nadkolu wleźć do silnika co dało się poznać po tym, że nagle uruchomił się alarm. Przekrzykując jego przeraźliwe tony rzuciłem:
    - O, mamy kota włamywacza!
Alarm został rozbrojony, maska poniesiona i wyjąłem Toniego całkiem nieźle wystraszonego i przybrudzonego. Po całym ty zamieszaniu oczywiście wróciliśmy na plan kontynuować zdjęcia.
Kot jeszcze oszołomiony niedawną przygodą siedział już grzecznie, jak nie on. 
My mu jednak nie dowierzaliśmy i nie spuszczaliśmy z niego oczu, ani rąk co zostało właśnie uwiecznione na fotce.

Tonio znalazł już nowy dom, a ja postawiłem na swoim i teraz sesje kotów robimy w naszym improwizowanym studio, a nie w plenerze.
No i dobrze, bo łatwiej pełzać między krzesłami w pogoni za kotem niż czołgać się pod samochodami zwłaszcza, gdy czasy optymalnej sprawności fizycznej ma się już dawno za sobą.

wtorek, 2 października 2012

Przygoda XXXII Czyli: Nie potrzebuję tych zdjęć!


„Sobieszewskie Dzieci”- taki termin ukułem dla psów nagminnie porzucanych w tym rejonie Gdańska przez „właścicieli”, w ten sposób rozwiązujących problem już nie kochanych domowników, a w konsekwencji prędzej czy później trafiających do naszego schroniska.
Do ich grona śmiało można było zaliczyć Saniego.
Urodzony gdzieś w sypiącej się stodole, właśnie w tamtym rejonie.
Nie znający normalnego życia psa domowego, nie znający dotyku ludzkiej ręki, że o czymś takim jak smycz, czy obroża nie warto nawet wspominać.
Na początku naszej znajomości dostał ode mnie ksywę „Dziki”.
Maluch, który reagował na widok człowieka warczeniem i szukaniem jak najtrudniej dostępnej kryjówki, żeby tylko go nie dotknąć.

    Z czysto wrodzonej przekory i jednocześnie mając świadomość, że jeżeli nie pociągnę go do świata właśnie teraz w tej chwili, to z czasem tak się wycofa, że spędzi resztę życia w schronisku, a czułem gdzieś w głębi ducha, że może to być świetny psiak, który potrzebuje tylko spokojnego, cierpliwego i mającego tzw. „serce na dłoni” człowieka, no i oczywiście domu.  
Nie obyło się bez kłapania zębami i przeraźliwego pisku, gdy zabierałem go z kojca korzystając z tego, że trzeba było go zaszczepić. 
Kiedy już udało mi się go złapać i przytulić do siebie, kiedy poczułem przez bluzę jak bicie jego serca pomału się uspokaja, byłem już pewny, że ta historia musi zakończyć się dobrze, chociaż droga była jeszcze daleka.
No dobra!
Udało się w końcu ubrać dzikusowi szelki i można było zacząć pierwsze kroki w nauce chodzenia na smyczy. Nie było to fajne, ale z czasem zaczęło przynosić efekty.
Przestał się zapierać i wrzeszczeć jak oparzony i powoli, chociaż dość niechętnie zaczął wychodzić na spacery. 
Jeszcze z opuszczoną głową i wielce niekontent z takiego obrotu sprawy, ale jednak!

    Skoro szło już nam całkiem nieźle, jeśli chodzi o wstępną socjalizację naszego dzikuska, to nic innego nie pozostawało, jak tylko pokazać go światu i przekonać kogoś, że nasz bohater warty jest tego, żeby dać mu szansę na drugie, lepsze życie.

Czyli: Zapraszamy na sesję zdjęciową.

Nie, na pewno nie spodziewałem się, że będzie łatwo!
Mały „wypłosz” nie rozumiał i wcale nie miał ochoty zrozumieć, że cała ta draka to dla jego dobra. 
No i trudno mu się dziwić! 
Jakaś obca osoba z tym swoim czarnym, co rusz trzaskającym urządzeniem, jakiś biały „misiek” i on, do niedawna śpiący w jakieś jamie, jedzący co popadnie.
Istny szok!

Tu w ogóle nie było mowy o jakimś pozowaniu.
Tu była walka o utrzymanie psiaka na planie zdjęciowym. W ciągu tego czasu podczas robienia zdjęć będąc niejednokrotnie „dziabniętym” przez Saniego zaciskałem tylko zęby, będąc święcie przekonanym, że warto, że tak trzeba, bo nie ma już odwrotu. 

A on całym sobą zadawał się mówić: „Dajcie mi święty spokój! Chcę tylko spokojnie zaszyć się gdzieś pod biurkiem, gdzie nikt mnie nie będzie widział i nic ode mnie nie będzie chciał. Nie potrzebuję tych waszych zdjęć!”

No, ale tu trafił swój na swego!
Wyczuwając jego nastrój, o co nie było trudno, odpowiadałem mu cierpliwie masując miejsce na ręku po kolejnym ugryzieniu.
    - Potrzebujesz fotek mój drogi przyjacielu. Ludzie muszą Cię zobaczyć. Ty jeszcze tego nie wiesz, ale ja nie chcę żebyś tu spędził kolejne lata. Zobaczysz jeszcze mi za to podziękujesz.- Krzywiłem twarz, że niby to w uśmiechu, jednocześnie usiłując wyciągnąć po raz kolejny gryziony palec z jego pyska.
Koniec, końców jakoś dobrnęliśmy do końca sesji.
Oczywiście do samego jej końca Sani nie zmienił zdania na temat tego pomysłu i kiedy tylko trafił do pomieszczenia, smyknął pod biurko i stamtąd śledził mnie tymi swojemu ślepiami pełnymi wyrzutu, jakby zdawał się mówić: „Jak ja Cię nie lubię!”

Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko na tak niesprawiedliwą ocenę wzruszać ramionami i odpowiadać na głos:
    - A ja ciebie bardzo lubię i dlatego musiałem cię pomęczyć. Nie ma nic za darmo, a zobaczysz, że się opłaci.
A ta szelma w odpowiedzi na takie dictum po prostu odwracała się do mnie tyłem, pokazując gdzie ma moje argumenty.
    - A tam!- Wychodziłem machając ręką przekonany o słuszności mojego postępowania.

I wiecie co?

Wyszło jednak na moje!
Co piszę nie bez pewnej satysfakcji.

Wcale nie tak długo po tej sesji, pojawił się w schronisku człowiek, który przyszedł po Saniego.
Zobaczył go w galerii na stronie internetowej i stwierdził jako kapitan jachtu, że właśnie takiego pierwszego oficera brakuje mu na pokładzie.
To nic, że ten nie ma patentu, on go nauczy wszystkiego, bo widzi w nim potencjał.

A Sani jak to w jego zwyczaju chociaż oczywiście cieszył się, że idzie do domu to do pożegnalnej fotki strzelił tą swoją „fochowatą” minę, jakby działa mu się wielka krzywda.
No cóż!
Trzeba mu wybaczyć on tak po prostu ma. 
Niestety nie było mnie przy tym jak wyjeżdżał, ale gdy tylko będę miał okazję, zapytam tego małego drania:
    - No i co, nie były potrzebne ci te zdjęcia?!
Nie, żartuję oczywiście.

Przytulę go o ile oczywiście mi na to pozwoli, bo chociaż jest jednym z wielu to zapadł mi głęboko w pamięci i sercu.

Tak się zastanawiam, że chyba z wiekiem staję się coraz bardziej sentymentalny i wcale nie jestem przekonany, czy to dobrze.