czwartek, 29 sierpnia 2013

Bo tacy też potrafimy być! Czyli: 50x45x55


Cztery drżące, przestraszone istoty.
Jeszcze takie małe, nie znające świata, ufne i nie rozumiejące, że człowiek, który do tej pory się nimi zajmował już za chwilę zburzy ten ich w miarę spokojny świat.
Dwa kartony sklejone taśmą czekają na swój ładunek.
Góra jeszcze otwarta czeka na cztery maluchy.
Kartonowi obojętne czym będzie wypełniony więc milczy! Nie protestuje!
Ot, wcześniej wieziono w nim banany, a teraz będą to pieski.
I po kolei każdy z nich jest wkładany doń, aż w końcu cała czwórka zostaje upchana w kartonie o wymiarach 50x45x55.
Jeszcze tylko kilka pociągnięć taśmą klejącą. Tak solidnie, mocno, żeby przypadkiem się nie otworzył przed czasem!
I już gotowe!
A maluchy, początkowo nie wiedząc co się z nimi dzieje, milczą.
Stłoczone tulą się do siebie.
I dopiero kiedy zamyka się góra kartonu, a w środku zapada ciemność zaczynają piszczeć przerażone. I nie ma świadków tego okrucieństwa! I nikt nie może wstawić się za nimi.
Świat milczy, bo nie ma pojęcia o tym co właśnie się wydarzyło.
A co myśli człowiek, który to robi?
Może oddycha z ulgą, że oto wreszcie znalazł rozwiązanie problemu. A może targa nim strach, że ktoś go przyłapie na tym procederze? Bo na pewno nie ma wyrzutów sumienia! Bo gdyby takowe posiadał, to z pewnością nie zrobiłby tego co gdzieś mu się w głowie zalęgło, a teraz to realizował. Jeszcze tylko trzeba przenieść ładunek do auta i jazda! Jazda w okolice schroniska.
Jeszcze nie wstało słońce, które oświetliłoby dziejący się dramat! Dla tego człowieka, to dobrze, bo nikt go nie zauważy. Nikt nie będzie widział jak zatrzymuje auto, otwiera drzwi i wynosi karton pozostawiając go w rosnącej przy drodze trawie.
Odjeżdża.
Czy teraz kiedy przez nikogo nie zauważony ociera krople potu z czoła i oddycha z ulgą? Czy jednak myśli jaki los czeka szczenięta zamknięte w kartonie.
Och, pewnie nie umrą z powodu braku powietrza, bo przecież pomyślał……………… Zostawił otwór na dostęp powietrza.
Przecież nie jest bestią bez wyobraźni!
I nawet wyścielił im dno kartonu starą szmatą, żeby nie było im zimno. 

  A one choć otoczone ciemnością czuły, że coś się dzieje.
Czuły, że karton zmienia położenie, że jadą autem, że są przenoszone. 
Nie widząc, reszta ich zmysłów z jeszcze większą ostrością odbierała te wszystkie bodźce. Apogeum strachu nastąpiło kiedy w końcu kartonowa pułapka znieruchomiała, a do jej wnętrza przez wąski otwór zaczęło się wdzierać chłodne powietrze sierpniowego poranka. Aż w pewnej chwili karton został ponownie uniesiony i kiedy stanął na wykafelkowanej podłodze i został otworzony okazało się, że są w schronisku.
A co z człowiekiem, który je przywiózł?
Czy już wymazał z pamięci, to wydarzenie? Czy już czuje ulgę, że jest bezkarny, że udało się! Czy może teraz siedzi i dopiero do niego dotarło co uczynił? Obudziło się w nim może sumienie?!

Zadając te dwa ostatnie pytania ogarnia mnie śmiech. Ale to niej radosny śmiech! To śmiech wynikający z poczucia bezsilności na takie akty okrucieństwa, bezmyślności i głupoty ludzkiej.
I chciałoby się pisać o rzeczach przyjemnych, wesołych, pozytywnych, ale niestety takie wydarzenie na to nie pozwalają.

Ile jeszcze będzie takich kartonów, śmietników, siatek reklamowych, worków? 
No ile?!
Zanim w końcu do wszystkich takich osobników dotrze, że to nie jest wyjście z sytuacji, że nie tędy droga! I co z tego, że w mediach pojawiają się czasem komunikaty o takich zdarzeniach, skoro takie rzeczy dzieją się nadal, ciągle i końca nie widać.
I co? Karać więzieniem?
Czy to coś da?
A może takiego delikwenta za ucho przyprowadzać do schroniska i zamiast siedzenia w celi kazać mu popracować w takim przybytku, które sam kreuje wyrzucając swoje zwierzę na ulicę. Może obecność w takim miejscu i praca dla tych zwierząt w niektórych z nich obudzi to co gdzieś zostało uśpione? Może widok tego nieszczęścia spowoduje, że pojawi się choćby cień empatii i zrozumienia, że tak postępować nie wolno.
Nie wiem.

Tak tylko sobie gdybam patrząc na teraz pusty, stojący karton. Milczący świadek wydarzenia. Milczący, ale jakże wymowny!
Kiedyś jeszcze mając do czynienia z takimi wydarzeniami szukałem motywów takiego postępowania, ale tego jest za dużo i już mi się nie chce.
Ręce opadają!
I tylko żywię nadzieję, że ktoś kto, to przeczyta zna tego człowieka i zauważył, że nagle zniknęły mu cztery szczenięta. Może nawet rozpozna je na zdjęciach. A wtedy nie uda się wcisnąć „kitu”, że już mają nowe domy! Trzy z nich są w gdańskim schronisku, bo jeden znalazł nowy, odpowiedzialny dom.

Przykro mi, że uraczam Was takim wpisem, ale krew się burzy i nie sposób pominąć to wydarzenie milczeniem. Niestety bo tacy też potrafimy być i tylko całe szczęście, że więcej jest tych lepszych.
Taką mam nadzieję, bo inaczej, to wszystko nie miałoby żadnego sensu.





sobota, 17 sierpnia 2013

A kiedy...


A kiedy już udaje zapanować się nad psimi, czy kocimi modelami i sesja zdjęciowa powinna przebiegać gładko i bez większych zgrzytów, to do głosu potrafi dojść natura i stanąć elegancko „okoniem” ot tak po prostu, żeby nie było zbyt łatwo i przyjemnie.
Bo też niby dlaczego?
Pogodowe komplikacje dotyczą oczywiście zdjęć plenerowych.
A kiedy trawa na naszym ulubionym skrawku trawnika zaanektowanym na plan zdjęciowy wyrasta zbyt wysoko, to położony na niej „misiek” przypomina swoim ukształtowaniem miniaturę Himalajów i wtedy pada komenda: Do wygładzania przystąp!
Bo jak zrobić fotki na przykład kociemu maluchowi. Toż będzie to przypominało obraz pod tytułem: Pierwszy koci zdobywca Mount Everestu.
To nie przejdzie!
Więc zaczynam przyklepywać powierzchnię materiału, co wygląda jakby afrykański szaman wybijał jakiś tajemniczy rytm na djembe. 

Pani Mariola patrzy na to krytycznym okiem i w pewnym momencie przerywa tę raczej mało skuteczną zabawę w wyrównywanie terenu proponując:
-Pan wyrabia ciasto na pizzę? 
Trochę słabo to idzie. Może się pan pokula na miśku, to pójdzie lepiej i szybciej, bo czasu szkoda.



A ja patrzę na nią zbaraniałym wzrokiem i podaję swoją propozycję zabarwioną oczywiście ironią:
-A co ja jakiś radosny niedźwiedź? A może ja te wyrastające źdźbła po prostu ogryzę. W końcu błonnik jeszcze nikomu nie zaszkodził.
-Oj już niech kolega nie zgrywa takiej primadonny. - Ucina polemikę.
Po czym sama daje przykład. Siada i zaczyna ubijać w mi proponowany sposób niesforne podłoże.
Wstaje po chwili i wskazując na „miśka” mówi z satysfakcją:

-No i o to chodzi! Teraz widać efekt. Kolega nie siedzi i nie gapi się tylko dokańcza robotę.
No i kulam się dla dobra sprawy, a oczyma wyobraźni widzę, że wyglądam jak przerośnięty szympans, który doznał nagłej głupawki i postanowił pobrykać na kocyku. W końcu złażę z „misia” i poprawiając go jeszcze ręką stwierdzam autorytatywnie:
-Tak będzie ok.





A kiedy podłoże już gotowe jest na przyjęcie modela i kiedy sadzam na nim kociaka, to nagle zrywa się gwałtowny wiatr!
I to nie byle jaki!
Kot mały i lekki, a powierzchnia kocyka spora i nagle podczas szczególnie gwałtownego podmuchu unosi się wraz ze zwierzakiem nad ziemię.
Poważnie! Wcale nie bajeruję.
Trwa, to ułamek sekundy i opada z powrotem na ziemię bezwładnie zakrywając przy tym przestraszone zwierzątko.

A ja stary i głupi śmieję się i przekrzykuję wyjący wiatr:
- Nie odlatuj kocie. Po pierwsze nie masz licencji na latanie, po drugie sam nie opanujesz tego latającego dywanu, a po trzecie nie tak szybko, bo jeszcze zdjęcia nie zrobione.


W końcu opanowuję wesołość wywołaną bądź co bądź lekkim stresem. Uspokajam niedoszłego pilota i…i stwierdzam, że chyba mam trzy ręce, bo inaczej nie sposób byłoby opanować uciekającego z planu kociego modela i utrzymać w miejscu wciąż próbujący odlecieć w siną dal koc.
Jestem sam, bo pani Mariola próbuje robić zdjęcia i tylko zamiast wsparcia wciąż słyszę:
-Proszę wygładzić „miśka” z przodu, bo prawie nie widać kota. A teraz tam z tyłu kocyk za bardzo się podgiął i będzie źle wyglądało na zdjęciu.
Ale co tam! Wszystko dla dobra ojczyzny i tym bardziej dobrych zdjęć!
A tu na domiar złego kot zaczyna też mieć dosyć!
I ja mu się wcale nie dziwię, bo po raz pierwszy w swoim krótkim życiu spotkał się z taką siłą natury i za wszelką cenę usiłuje zwiać, a co za tym idzie zupełnie nie ma mowy o żadnym logicznym pozowaniu.

A ja wyginam śmiało ciało (Ha! Ha! Tak samo śmiało jak druty parasola wygiętego na zewnątrz co pewnie nieraz mieliście okazję oglądać. Widok to arcyzabawny oczywiście nie dla tego, który usiłuje z powrotem przywrócić mu pierwotny kształt), chociaż stary kręgosłup trzeszczy w proteście. Tu noga, tam noga, jedna ręka trzyma niesforny wciąż łopoczący róg materiału no i jeszcze kontrolujemy trasy ucieczek kotka.
Na diabła mi tam jakaś siłownia, joga czy jakieś inne sporty dla mnie hiper ekstremalne.
Tu  wreszcie mam wszystko w jednym i żeby tylko zwapniałe kości i nierozciągnięte ścięgna wytrzymały.
Oczywiście, że gnaty i ścięgna wytrzymały i nie była potrzebna interwencja chirurga, a ja chociaż przygarbiony (skutek złego siedzenia w szkolnych ławach w czasach pacholęcych) nie zawinąłem się w okrąg i nie przypominam amerykańskiego donata.
A kiedy wietrzysko nagle ucichło, to z granatowych, ba wręcz czarnych chmur, które cichcem nadciągnęły nad nasze głowy, a których zaabsorbowani walką z wiatrem nie zauważyliśmy, lunął rzęsisty deszcz.
A na to już nie było mocnych!
Poddaliśmy się wobec przeważający sił natury i zakończyliśmy sesję zdjęciową w połowie. A  ja wymachując pięścią w bezsilnej złości wykrzyczałem w kierunku drwiąco milczących i wylewających kaskady wody chmur:
-I tak jutro dokończymy zdjęcia, bo nasze musi być na wierzchu!
I tak też się stało! A następnego dnia słonko pięknie świeciło, a po wczorajszej katastrofie pogodowej nie było ani śladu.
Bo tak to już jest z tą pracą w plenerze.






piątek, 9 sierpnia 2013

Dzieciaki na planie


 Z dwunożnymi modelami na planie zdjęciowym bywa czasem ciężko (nie miałem okazji widzieć, ale słyszałem), a czego dopiero wymagać od psiaków- dzieciaków, którym przyszło znaleźć się na dyżurnym „miśku” oko w oko z obiektywem aparatu.
Postawy i zachowania bywają wtedy skrajnie różne. 
Od ”gwiazdorzenia” poprzez ignorancję, aż po śmiertelną panikę. 
A jednak zdjęcia wychodzą i udaje się zaprezentować małych podopiecznych schroniska w bardzo fajny sposób.
Kiedy jest już naprawdę źle i model (modelka) żadną miarą nie wyraża chęci na pozowanie wychodząc z założenia, że zaraz ta wielka śledząca je lufa obiektywu pochłonie ich bezpowrotnie i należy niezwłocznie ewakuować się w jakieś bezpieczne miejsce nie pozostaje nic innego jak tylko zastosować zajęcia relaksacyjne.

Bella
Bella, która jeszcze wtedy nie miała tak na imię, to było przesłodkie stworzonko, które jednak jak tylko trafiło na kocyk, to rozpłaszczyło się na nim niczym czarno-biały naleśnik i koniec. 
Żadne smakołyki, żadne tam pitu -pitu. 
Nie ma pozowania i już! 





Siła perswazji. Pani fotograf wzięła ją na ręce i pogadała jak kobieta z kobietą. 
Czule przemawiała, głaskała, nadstawiała ucha, żeby wysłuchać skarg małej Belli jak to jej źle, że musi się tu wygłupiać na jakimś miśku, że czuje się skrępowana i przestraszona. 







Cierpliwie jej wysłuchiwała, po czym sama zabierała głos i przekonywała (całkiem poważnie) o słuszności idei jej występu na planie zdjęciowym.






Długa to była mowa wygłaszana półgłosem, aż w końcu Bella albo uznała wyższość jej racji, albo już tak się znudziła, że w pewnym momencie położyła łapkę na ustach fotografki jakby dając do zrozumienia: „Dobra zgadzam się na wszystko, nawet na pozowanie tylko już przestań gadać tyle.” 


No i jakoś poszło. Zdjęcia wyszły super, a Bella pojechała do nowego domu bardzo daleko, bo aż do Danii.







Farcik
Brat Belii, jak to spora część facetów, był bardzo, ale to bardzo nieśmiały i kiedy trafił na plan zdjęciowy siadł biedna sierotka na miśku i… i zaciął się. Jedyne co mu pozostało to mimika. Stroił tak pocieszne, wyrażające zakłopotanie i strach miny, że wzbudził wesołość zarówno moją jak i pani Marioli. I to był nasz błąd, bo to co uważaliśmy za zachowanie odstresowujące w jego przypadku podziałało zupełnie odwrotnie. On normalnie obraził się i gdyby miał taką możliwość, to zapewne rozbeczałby się na cały głos. O my niedobrzy! Przegięliśmy! 

A Farcik czaił się na brzegu kocyka odwrócony do nas tyłem i tylko wyczekiwał momentu, żeby dać drapaka i schować się jak najdalej od nas i od aparatu. Nie ma tak lekko! Porozmawialiśmy sobie jak faceci. 

Wytłumaczyliśmy sobie kilka spraw. Przekonywałem go, że jest świetnym facetem, że przystojniak z niego, że nie musi się bać obiektywu i, że już nie będziemy się z niego śmiać tylko musi się wziąć w garść i ładnie zapozować, a na pewno ktoś go wtedy wypatrzy i da mu nowy fajny dom. 







Pokulaliśmy się jeszcze chwilę na miśku w celach relaksacyjnych i nasz młody model przystąpił do zajęć już bardziej rozluźniony. Co prawda chyba nie do końca był przekonany, bo najbardziej cieszył się kiedy odnosiłem go do kojca, ale zdjęcia odniosły pożądany efekt, bo już nie mieszka w schronisku.

Moti
Zachowanie Motiego można zrzucić na to, że 
tego dnia było gorąco chociaż ja obserwując go uważam, ze to młody „luzak”. 

Moti przyniesiony na plan zdjęciowy ani się nie przestraszył, ani nie panikował. 
Nie miał też ochoty na ucieczkę, a oko obiektywu nie zrobiło na nim najmniejszego wrażenia. 
Młody model siadł, popatrzył na nas znudzonym wzrokiem po czym rozłożył się na miśku i tyle z jego pozowania. 
Jakie tam stań przodem, bokiem, jeszcze usiądź! Przelewał się przez ręce i uporczywie wracał do pozycji horyzontalnej. 

Widać było, że intensywne światło słoneczne mu trochę przeszkadza i pani Mariola zaproponowała mu swoje okulary przeciwsłoneczne. 
Przyjął je z łaskawością i zupełnie nie przeszkadzało mu, że to model damski po czym dalej plażował się w najlepsze.




Jak udało się zrobić zdjęcia? Nie wiem!

Może miał dosyć naszego nachalnego marudzenia i stwierdził, że w takich warunkach relaks przypominający wypoczynek na nadbałtyckich plażach w środku letniego sezonu nie ma większego sensu i żeby uniknąć tego potoku słów w końcu zapozował.
Ale tylko troszeczkę, tyle ile potrzeba, niezbędne minimum. 

Po zrobionych zdjęciach spojrzał na nas pytającym wzrokiem: „Tyle wystarczy? Mogę już stąd iść?”
 Ręce opadły i nie pozostało nic innego jak tylko zanieść go z powrotem do siebie. 
Moti co prawda jeszcze siedzi w schronisku, ale mam nadzieję, że nie potrwa to już długo.


I tak to już jest z tymi naszymi dzieciakami-psiakami na sesjach zdjęciowych.
Ale co tam! 
Ważne, że znajdują nowe domy.

Szkoda tylko, że wciąż trafiają do nas niekończącym się strumieniem.

Ale to już zupełnie inna historia.