poniedziałek, 30 listopada 2015

Poznałem człowieka.

Przeczytać kolejną książkę, w której zawarte treści choć słuszne i piękne nie znajdują odzwierciedlenia w szarym, codziennym życiu. Obejrzeć po raz kolejny dobry film, w którym wszystko kończy się szczęśliwie jak w bajce. Poszukać starych dobrych piosenek, by powzruszać się przez chwilę. I tak oto robić wszystko byle tylko znaleźć pretekst, żeby nie napisać już ani jednego słowa. Umacniać się w przekonaniu, że ludzie już nie potrzebują słowa pisanego. Że nie czytają, bo świadomie odbiera się im tę umiejętność na rzecz cywilizacji obrazkowej, wtłaczając im do podświadomości, że nie ma czasu na takie bzdury jak czytanie. A jednak po wielu dniach, ba miesiącach ucieczki od pisania ono znowu mnie dopada jakby na przekór panującej modzie. I dlatego napiszę te parę zdań o człowieku, którego poznałem cztery lata temu. I zapewniam, że nie dlatego, że tak wypada, ale dlatego że sam chcę.


Nie, no jasne, że w tym czasie poznałem też wiele innych świetnych osób i to pomimo mojego nader trudnego charakteru.
Jednak to tej osobie jako jednej z nielicznych udało się (odrobinę) zamieszać w moim życiu i zmusić do wyjścia ze skorupy swoich uprzedzeń i lęków. Jej pozytywna energia wybiła kilka dziur w pancerzu, którym przez lata szczelnie się otuliłem, choć przypuszczam, że wiele ją to kosztowało.
Będąc przekornym baranem niejednokrotnie wystawiłem jej cierpliwość na próbę jakbym chciał sprawdzić gdzie są jej granice. I pomimo wielu starań nie udało mi się (na szczęście) do nich dotrzeć. I za to jestem jej wdzięczny niewymownie, ponieważ inaczej wiele bym stracił bezpowrotnie. To ona pokazała mi wprost palcem w czym mogę być dobry i co powinienem robić, żeby wyjść z kąta. To właśnie ona wywlokła mnie z ukrytej loży szyderców (bo przecież tak jest najłatwiej żyć) i zasugerowała, żebym nie marnował sił i talentu (tu śmiech) na rzeczy, które potrafią robić wszyscy, czyli poniewierać wszystko i wszystkich tak dla sportu i żeby ukryć swoje słabości i wrażliwość na otaczający świat. 

To ona stawia czoła moim wątpliwościom, załamaniom i histeriom. Wtedy staje się twarda i nieustępliwa. A w takich momentach nawet ja, pyskaty cham tracę rezon i pokornieję dostrzegając trafność jej uwag. I choć może do tej pory nigdy się do tego nie przyznawałem, to imponuje mi jej spokój i pozytywne nastawienie do tej niełatwej rzeczywistości (nawet kiedy wydawałoby się, że właśnie zbliża się koniec świata). Zazdroszczę jej tej umiejętności i pomimo wielokrotnych postanowień nie potrafię w taki sam sposób okiełznać mojego zbyt emocjonalnego podejścia do wielu spraw (co często nie wychodzi mi na zdrowie). To ona wtłacza mi w ten ciasny łeb, że nie warto tracić energii na ludzi małych i zawistnych. Że pomimo piętrzonych przez właśnie takich ludzików przeszkód należy iść przed siebie z podniesioną głową, dumnym i pewnym tego co się robi i co chce się zrealizować. Choć muszę przyznać, że nie jest to wcale takie łatwe. Cenię w niej to, że jest szczera do bólu i kiedy jest taka potrzeba potrafi dać po „łapach”. Tak na otrzeźwienie, żeby sprowadzić na ziemię i przywrócić pokorę. A robi to z taką klasą, że człowiekowi nie pozostaje nic innego jak tylko podziękować i przyznać całkowitą rację.

Podziwiam też jej zupełnie bezinteresowne zaangażowanie, kiedy to mając mnóstwo swoich spraw, czasem ledwo trzymając się na nogach jest na każde wezwanie. Tak jest już właśnie od czterech lat.
Nawet kiedy życie „wali” ją na odlew po głowie, to stara się nie zarażać swoimi kłopotami i złym nastrojem otoczenia. I chociaż stara się starannie ukrywać swoje przygnębienie, to po czterech latach nie jest już w stanie nas oszukać, że zawsze wszystko jest ok. (a niech wie, że została rozpracowana).
Ja wobec niej mam jeszcze jeden dług wdzięczności, którego nigdy nie spłacę. Za każdą chwilę poświęconą mi w nieosiągalnym celu nauczenia mnie, patologicznego cymbała robienia dobrych zdjęć mogę tylko dziękować po życia kres. I to wcale nie jest przesadzone, bo bez poświęconego przez nią czasu, wskazówek i anielskiej cierpliwości nadal byłbym tylko kolejnym „fotoklepem”, który popada w samozachwyt ( i oczekuje go także od innych) tylko dlatego, że trafił palcem na spust migawki w aparacie. I chociaż nigdy jej nie dorównam w tej sztuce (bom żaden artysta), to jednak właśnie dzięki jej bezinteresownemu zaangażowaniu przynajmniej udało mi się zrozumieć i poznać co to jest prawdziwa fotografia (zarozumialec :-)). To ona jest pierwszym krytycznym czytelnikiem moich tekstów. To ona je koryguje i za każdym razem ma żal, że tak rzadko, że tak mało. To ona wali mi prosto w oczy, że jestem leniem, który głosząc teorię jakoby czytelnictwo umarło znalazł sobie pretekst do spoczywania na laurach.
Cztery lata temu poznałem człowieka. Poznałem na tyle na ile dał się poznać. Człowiek niby zwyczajny, a jednak nie do końca. Człowiek, którego prace zna wielu z Was, a które sygnowane są logiem: „Łapą w obiektyw”.