niedziela, 19 kwietnia 2015

"Bo nam wesoło bywa."



Ale czy warto?
Może nie warto?
Ech, chyba warto...
Tak, tak - warto.
Bardzo to warto.
O, tak - to warto.
Jeszcze jak warto!"
E. Stachura



Witam wszystkich moich wiernych czytelników. Chyba, że ci ostatni rozeszli się już po świecie utraciwszy nadzieję, że doczekają się jakiegoś nowego wpisu. Teraz jednak kiedy w domu pojawiła się „Myszu” poczułem, że nadal warto pisać. Tak więc parafrazując powiedzenie z ongiś jak i teraz popularnego serialu, powiadam: identek48 znowu nadaje. Mam nadzieję, że będę częściej obdarzał Was moją pisaniną, chociaż mój czas zostanie podzielony na drugą działalność, czyli filmowanie wspólnego życia z kolejnym, przynajmniej tymczasowym domownikiem, czyli właśnie sunią ochrzczoną ksywą „Mysza”. Zaintrygowanych tą nową formą mojej „twórczości” zapraszam na mój kanał na Youtube. Temat przewodni: „I LOVE MYSZU ”.
Dzisiaj opowiem Wam o pracy na planie zdjęciowym w schronisku widzianym właśnie od zaplecza. W końcu druga część nazwy bloga do czegoś zobowiązuje.

Robić zdjęcia każdy może, ale zrobić profesjonalne fotki zwierzakowi, to wcale nie jest łatwa sprawa. Dużo łatwiej pracuje się w plenerze, ale że wiosna w tym roku nie jest łaskawa więc wciąż jeszcze zmuszeni jesteśmy do robienia sesji nazwijmy, że w studio (nazwa cokolwiek na wyrost). Ta opcja jest znacznie trudniejsza. I to przede wszystkim dla zwierząt, które wyciągnięte z kojca muszą się oswoić z nowym nieznanym otoczeniem. W tej sali bywa gorąco, błyska lampa i jeszcze trzeba się jakoś ustawiać do fotografii. A wszystko to musi być robione z naciskiem na jak największy komfort fotografowanych modeli. Nie ma mowy o tym, żeby ktoś z nas sobie pozwolił na okazywanie frustracji, czy też braku cierpliwości. Wbrew pozorom jest to też zabawa przy której można się nabawić kontuzji. Bolące plecy, uszkodzony staw łokciowy, czy chociażby pręgi po podrapaniu przez mniej cierpliwego kota należą do normalnych w tym wydaniu.
Ostatnio jednak do tego wszystkiego pojawiła się nowa tradycja. Zamiast przyprowadzać delikwentów pojedynczo na sesję, potrafimy wpuścić do sali małą, radosną grupę psiaków.
Wtedy jeden jest „obrabiany”, a nad resztą trzeba próbować utrzymać kontrolę, co jest nie lada wyczynem. I wtedy nawet przypadkowi widzowie zostają zaprzęgnięci do roboty.
Tak było podczas jednej z ostatnich sesji, kiedy to sympatyczna fotomodelka, która bardzo chciała zobaczyć w jaki sposób pracujemy na planie została wciągnięta do zabawy. Ustalmy, że nie każdy się do tej roli nadaje, ale dla niej akurat „gratki”, bo znakomicie znalazła się w zespole i świetnie „ogarniała” psiaki, które czekały w „poczekalni”.
Do tego stopnia się wciągnęła w całą „imprezkę”, że aż sama „wpełzła” na plan z kotem i trudno było ją wygonić. Ode mnie „szacun”, bo jak mówiłem nie każdy się do tego nadaje.

Mało tego, że zajmowała czas oczekującym psiakom, to jeszcze potrafiła w między czasie zrobić masaż bolących pleców Pani Marioli. Kiedy przez tyle czasu trzyma się ciężki aparat, to faktycznie po jakimś czasie „padają” nadgarstki, a i kręgosłup zaczyna protestować przeciwko takiemu obciążeniu.
Niestety bywa tak, że to ja jestem winny, ponieważ zamiast się „sprężać” dyskutuję ze zwierzakiem na planie zapominając, że Pani Mariola czeka, żeby zrobić zdjęcie. Dopiero uprzejma reprymenda sprowadza mnie na ziemię i nie powiem, jest mi trochę głupio, że narażam kogoś na wysiłek.
Ale jak tu nie wytłumaczyć spłoszonemu psiakowi, żeby zaufał, że widzę jego los zapisany w gwiazdach, że kiedy opublikujemy jego zdjęcia z sesji, to na pewno znajdzie nowy dom. To działa! Serio! Jak nie wierzycie to spytajcie Panią fotograf. A najlepiej te psiaki, które poszły do domu właśnie dzięki fotom.
Bywa też czasem, że jakiś niesforny, albo bardziej ciekawski zwierzak wymyka się spod kontroli i stosując przemyślane fortele pojawia się w najmniej oczekiwanym momencie na planie i akurat jakieś fajne ujecie zostaje bezpowrotnie utracone. Delikwent jednak tego nie rozumie i uważa, że właśnie zaczęła się fajna zabawa. I znowu trzeba poświęcić chwilę na opanowanie radosnej euforii i uporządkowanie zmaltretowanego „miśka” i tła.
Zmaltretowana piszcząca maskotka, którą ma pod butem, a która ma zmuszać pozujące zwierzaki do spojrzenia w obiektyw potrafi albo zamilknąć w najważniejszym momencie, albo wydać taki odgłos, że psiak chce w panice „zwinąć” się z planu pociągając za sobą całe wyposażenie, które trzeba ratować przed upadkiem, nogą głową, czy jakąkolwiek inną częścią ciała.
Generalnie nie jest łatwo. Często pot się leje strumieniami i chciałoby się pokląć, ale nie wypada. Więc przychodzi moment, że cały zespół dopada syndrom „głupawki” i wystarczy jakiś drobny, zabawny moment ( a nawet nie), żeby wszyscy zaczynali rechotać jak grupa rozbawionych nastolatków. Gdyby zobaczyłby to ktoś z zewnątrz, kto nie byłby w temacie, mógłby odnieść wrażenie, że brakuje nam piątej klepki. A może tak jest w rzeczywistości? Ja jednak bardziej skłaniam się ku teorii, żeby w tej smutnej schroniskowej rzeczywistości szukać tych nielicznych, beztroskich, bezcennych chwil radości. Bo im bardziej w duszy smutek rządzi, tym szerszy uśmiech na gębie. Dla siebie, dla nich, bo nam wesoło bywa kiedy wiemy, że wiele z tych zwierzaków, które jednego dnia opowiadają swoją historię życia patrząc z fotografii, kolejnego dnia znajdują nowy dom.