niedziela, 26 sierpnia 2012

Przygoda XXIX Czyli: Dzień (nie) chwały.


W życiu każdego z nas bywają takie dni kiedy…
Właśnie, kiedy powinniśmy usiąść na podłodze i nie robić zupełnie nic, tylko uważnie obserwować, czy pod nami nie zapada się owa podłoga i czy sufit nie wali nam się na głowę 
i tak w bezruchu przeżyć taki dzień nie narażając się na niebezpieczeństwo.
Taki był właśnie ten poniedziałek. 
Już start zapowiadał, że coś nie gra. Postanowiliśmy, że porobimy zdjęcia kotom i w tym celu rozłożyliśmy nasze prowizoryczne studio na sali dydaktycznej. Zanim rozłożyłem tło, zdążyło mi ono kilka razy spaść na głowę, ale to bardziej kładłem na karb mojej niezręczności niż na jakieś ciążące fatum. 
Sytuacja zrobiła się mniej ciekawa, kiedy pani Mariola próbowała zrobić zdjęcia próbne jeszcze bez zwierzaka. 
I tu wielka konsternacja, bo aparat odmówił posłuszeństwa. Niby robił zdjęcia, ale ich nie pokazywał. Kilkanaście minut zaklęć, potrząsania i wydmuchiwania kurzu z jego zakamarków przyniosło jednak pożądany efekt i nie musieliśmy wszystkiego zwijać, kończąc jak niepyszni sesji.
     - No dobra, to lecimy dopóki sprzęt działa. Niech kolega leci po tego kota. - Zakomenderowała fotografka z ulgą w głosie.

   Poleciałem z kontenerkiem do kociarni. Miałem już wcześniej upatrzoną bardzo ładną kotkę, która wtedy wydawała się bardzo przyjaźnie i pozytywnie nastawiona do człowieka. Z niejakimi kłopotami zapakowałem ją do kontenera z czego już nie była zadowolona wyrażając to mocnym prychaniem. 
To mnie jednak nie zniechęciło, gdyż z doświadczenia wiem, że zwierzaki czasem tak reagują na chwilowe uwięzienie i ciasnotę.

Na planie wyskoczyła ze środka jak oparzona i jak to tradycyjnie już bywa, zupełnie nie była zainteresowana białym „miśkiem”, na którym miała pozować. Zdecydowanie bardziej wolała zwiedzanie zakamarków.
Czas nas jednak trochę gonił, więc usiłowałem usadowić ją w miejscu, gdzie możliwe jest zrobienie fajnych fotek, czyli na wysokości tła. Widziałem, że nie jest z tego zadowolona, ale byłem zdeterminowany.

No i w końcu doigrałem się!

Najpierw dostałem pazurami po ręce, potem poprawiła, przegryzając mi kciuk.
W czasie, kiedy ja rozmasowywałem obolałe miejsce Szefowa, bo taką jej później nadałem ksywkę, podeszła do pani Marioli i postanowiła ją także nauczyć moresu, również gryząc w rękę. Oczywiście w tym czasie nie udało się jej zrobić żadnego porządnego zdjęcia, a już polała się krew.
Potem była jeszcze jedna próba ustawienia modelki na planie, co zakończyło się tym, że miałem pogryzione oba kciuki. Udało się ją zatrzymać na chwilę stosując przynętę 
z jakiegoś kociego przysmaku, ale to dosłownie na czas, w którym fotografce udało się zrobić trzy jako takie przyzwoite ujęcia. 
Kiedy stwierdziliśmy zgodnie, że mamy dość terroru na planie musieliśmy uciec się do podstępu, żeby Szefowa zechciała wejść  z powrotem do kontenerka. I znowu był to mięsny przysmak wsypany do jego wnętrza. Inaczej chyba nigdy by nie opuściła pomieszczenia dobrowolnie. No dobra! Odstawiłem ciskającą się Szefową z powrotem do kociarni.     

   Następny w kolejce był mały kociak Nef mieszkający w biurze. Postanowiłem, że jego wezmę na ręce i szybciutko dobiegnę na plan. Nie wiem, czy za szybko się poruszałem, czy wyczuł, że jestem podenerwowany, bo w pewnym momencie wbił się pazurkami wszystkich czterech łapek we mnie i to z całej siły i wisiał wbity w moją skórę niczym sporej wielkości czarno-biała broszka.
     - O jaki ładniusi! - Zakrzyknęła pani Mariola, kiedy wpadłem do sali.
     - Może i ładny. - Stęknąłem. - Ale niech mi pani pomoże zdjąć go ze mnie, bo boli jak cholera.
I w ten sposób, oprócz pogryzionych rąk dorobiłem się tego dnia jeszcze ładnych pręg na torsie.
Po Nefie wystąpił jeszcze Oskar, chyba najbardziej skory do współpracy koci model z tej trójki. 
Po nim, ociekając potem stwierdziliśmy, że kotów na dziś mamy dosyć i idziemy w plener  fotografować psiaki mając nadzieję, że będzie łatwiej i przyjemniej.
Owszem tak było jeśli chodzi o: Tię, Bibę, Dina i Gucia.

Co innego Savo!
Młody pies z ogromnym bagażem złych doświadczeń. Dość nieufny i co gorsza wykazujący ogromny lęk wobec smyczy. Bardzo zależało mi na jego zdjęciach, żeby znalazł jak najszybciej dom, w którym mógłby się socjalizować, żeby wrócić do świata.
Savo pozwala sobie (choć niechętnie) ubrać smycz, ale już iść na niej - nie ma takiej opcji. Więc dawaj go na ręce (słodkie naście kilo) i biegiem na plan. 
Tutaj zanim fotografka przystąpiła do zdjęć najpierw rytualne uspokajanie i oswajanie z trzaskiem migawki i ze zmianą otoczenia, żeby był bardziej wyluzowany i nie wyglądał jak siedem nieszczęść. W ruch poszły smakołyki, głaskanie, przytulanie i słodkie przemowy. 

Po pewnym czasie tak mnie zmylił, że widząc, iż stres mu odpuścił postanowiłem puścić smycz, żeby czuł się swobodnie podczas robienia zdjęć.
Błąd!
W pewnym momencie wyczuł, że nie jest kontrolowany i wystrzelił jak torpeda! Tak błyskawicznie, że nie miałem szans przechwycić końcówki smyczy.
I gdzie się schował?
Oczywiście pod samochodem! 

Podczas próby wyciągnięcia go stamtąd o mały włos nie ugryzł mnie w rękę. Skończyło się tylko na złapaniu kłem za obrączkę skutkujące wybiciem palca. Kiedy w końcu przy pomocy innych osób udało się go wytaszczyć spod auta pani fotograf stwierdziła, że warto by mu dorobić jeszcze parę fotek.
Ok.! Mimo odniesionych obrażeń stwierdziłem, że jak już go mamy to czemu nie. 

Przyłożyła aparat do twarzy. I co? Aparat zrobił beeeeeeeeeeeeeeeeee…….. i odmówił dalszej współpracy.
Gremialnie stwierdziliśmy: Dość, to nie jest nasz dzień!
Koniec!
Stop!

Ale znowu przyjdzie poniedziałek i ruszymy do boju byle tylko: Aparat nie odmówił współpracy, koty nie rozstawiały nas po kątach, a psy nie uciekały z planu!

czwartek, 16 sierpnia 2012

Przygoda XXVIII Czyli: Zdjęcia, których nie będzie.


Zwyczajny poranek na przystanku autobusowym. Ludzie śpieszący się do swoich ważnych, w ich mniemaniu zajęć.
Skupione, zamyślone twarze, ładne i zwyczajne, na których jeszcze niedawno gościło senne marzenie. Ludzki tłum podążający we wszystkich kierunkach, goniący za sprawami dnia codziennego. Autobusy przyjeżdżające i odjeżdżające w rytmie wyznaczanym przez ustalone rozkłady jazdy. Niczym przedpotopowe potwory pochłaniające grupki ludzi i uwożące ich 
w nieznanych kierunkach, do nieznanych i zupełnie mi obojętnych celów.
Widok poranka wielkiego miasta budzącego się do życia, powtarzający się, jak zapętlony obraz 
z kamery przemysłowej. Opatrzony, spowszedniały i nie budzący większych emocji, niczym kolejny bilboard reklamujący następny, zupełnie niepotrzebny nam do życia produkt, który mijamy obojętnie nawet nie unosząc głowy i nie czytając sloganu reklamowego.

  Jednak tego dnia przystanek nie był taki sam, jak zwykle, a to za sprawą jego.
Siedział na brzegu wysepki przystanku, ze ślepiami skierowanymi w jeden punkt, umiejscowiony gdzieś daleko na  horyzoncie postrzępionym wznoszącymi się urbanistycznymi wytworami ludzkiej myśli.
Pies.
Nie, nie żaden nadzwyczajny, czy też szczególnie piękny. Taki zwyczajny, jak to zwykliśmy określać mieszaniec, lub w mniej eleganckiej nomenklaturze: kundel.
Nieduży, smukły o nieproporcjonalnie długich w stosunku do reszty ciała łapkach. Jasno beżowy kolor sierści zakłócała tylko ciemniejsza plama włosów ciągnąca się od karku poprzez grzbiet, aż po ogon. Ostro zarysowane ciemniejsze łuki sierści nad ślepiami nadawały jego mordce wyraz wiecznego zdziwienia, a figlarnie sterczące na boki uszy 
o podkręconych w dół końcówkach, dopełniały tego obrazu zwyczajności.

  Tylko jego obecność w tym miejscu i raczej nietypowe zachowanie sprawiało, że zwrócił moją uwagę.
Po pierwsze był sam i nie widać było, żeby gdzieś w pobliżu znajdował się jego właściciel, 
a po drugie ta jego wyrażana w całej postawie obojętność w stosunku do otaczającego 
i mijającego go bez ustanku tłumu.
Sprawiał wrażenie, jakby znajdował się pod niewidzialną kopułą, która odgradzała go od wrogiego, mknącego w nieznanym kierunku świata. Tkwił niczym posążek, jakby nie był żywą istotą tylko elementem mającym uatrakcyjnić szary przystanek.

  Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował nawiązać kontaktu z tak intrygująca postacią. 
Zagwizdałem, ale nie było żadnej reakcji.
Gwizdnąłem po raz wtóry i wtedy wolno odwrócił głowę w moim kierunku. W jego ślepiach nie dostrzegłem zainteresowania, a tylko lekkie zniecierpliwienie, jakbym przeszkodził mu w czymś ogromnie ważnym. 
Patrzył tak przez chwilę sprawiając, że poczułem się jak jakiś natręt, który swoim niefrasobliwym zachowaniem burzy coś bardzo istotnego, a dla mnie niepojętego. Następnie odwrócił łeb z powrotem dając do zrozumienia, że nie poświęci mi już ani sekundy cennego czasu.

  I znowu siedział zastygły w swoim oczekiwaniu. W tej samej chwili nadjechał mój autobus. Jeszcze przez chwilę obserwowałem go przez szybę, zanim całkowicie zniknął z mojego pola widzenia.
Cały dzień nurtowało mnie jedno pytanie: Czy będzie w tym samym miejscu kiedy będę wracał.

Jednak nie. 
Miejsce, na którym rano siedział było puste.
Odetchnąłem z ulgą, a więc jednak czekał na kogoś.

  Tym większe było moje zdziwienie i konsternacja, kiedy następnego dnia zastałem go siedzącego w tym samym miejscu i w tej samej pozycji. 
Z tą jednak różnicą, że tego dnia padało. Ale na nim nie robiło to większego wrażenia. Woda spływała wielkimi kroplami po jego sierści, a jedyną oznaką, że czuwa były momenty, kiedy poruszał swoim czarnym nosem usiłując złapać niewyczuwalną dla mnie woń zapachu. Pomimo przemoczonej sierści nawet nie próbował otrząsać z siebie wody, jakby fatalne warunki atmosferyczne nie miały dla niego najmniejszego znaczenia. 

  Nie zważając na wlewające mi się za kołnierz strugi wody podszedłem do niego rezygnując z zadaszonego miejsca pod wiatą, kucnąłem i wyciągając w jego kierunku dłoń powiedziałem:
     - No co mały, czekasz na kogoś, czy zgubiłeś się?
On podniósł łeb i obrzuciwszy mnie uważnym, pełnym nieufności spojrzeniem podniósł się 
i cofnął o kilka kroków.
     - Nie bój się. - Powiedziałem pojednawczym tonem, żeby go nie spłoszyć. - Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, ale strasznie mi cię szkoda, że tak mokniesz.
Ale on już nie raczył na mnie spojrzeć tylko z odwróconym w bok łbem oczekiwał, aż sobie pójdę.
Wyjąłem kanapkę owiniętą w pergamin. Odwinąłem ją i położyłem przed nim, chowając kulkę papieru do kieszeni.
     - Masz tu, zjedz coś. - Zachęcałem go, jednocześnie odchodząc na taką odległość, która 
w jego odczuciu musiała być bezpieczna.
Nie ruszył się z miejsca pomimo, że po jego wyglądzie można było sądzić, iż nie odżywia się regularnie, chociaż nie był też jakoś skrajnie wychudzony. 

Tkwił w swoim miejscu czekając, aż tak jak poprzedniego dnia, wsiądę do swojego autobusu. Z nosem przylepionym do szyby obserwowałem go, ale dopóki nie zniknął mi z pola widzenia na pewno nie zmienił swojej pozycji.

  Oczywiście historia się powtórzyła i po południu na przystanku jego miejsce ziało pustką. Strasznie mnie to intrygowało, ale nie miałem zupełnie pomysłu, gdzie go szukać na tak wielkim obszarze. „Na pewno siedzi gdzieś teraz w domu, w cieple i już suchy”. Przekonywałem sam siebie, jakoś nie do końca w to wierząc.

Kolejnego dnia historia się powtórzyła.
Z tym, że wieczorem siedząc w domu powziąłem postanowienie: „Jutro postaram się zabrać go ze sobą do pracy. Przecież nie może tak wysiadywać na przystanku. 
Nie wiadomo, gdzie potem łazi i jeszcze w końcu spotka go coś złego. A tak będę miał go na oku. Zrobimy mu sesję zdjęciową. Umieścimy go na stronie, porozwiesza się ogłoszenia. Może faktycznie się zgubił i teraz ktoś go szuka”.

  Zasnąłem uspokojony i zadowolony z powziętej decyzji. Rano przygotowany, ze smyczą 
i obrożą w kieszeni, dziarsko szedłem w kierunku przystanku. 
Nie było go! 
Przyzwyczaiłem się do takiego widoku w godzinach popołudniowych, ale teraz rano!
Targnęły mną złe przeczucia. Coś mu się musiało stać! A ja tak długo zwlekałem, żeby mu pomóc. 
Zacząłem rozpytywać w tłumie oczekujących, czy ktoś nie widział psa, ale uzyskiwałem tylko odmowne odpowiedzi, którym towarzyszyły zdziwione spojrzenia. 
Z ciężkim sercem wsiadłem do autobusu. 
Z niegasnącą nadzieją wypatrywałem przez zabrudzoną szybę licząc, że po prostu tego dnia spóźnił się i zaraz zobaczę jego postać siadającą w miejscu, w którym zwykle był. Nic takiego, wbrew moim nadziejom się nie stało. 

  Przez kilka dni chodziłem jak struty, nie mogłem zrzucić tkwiącego gdzieś w głębi serca ciężaru. Próbowałem go, wbrew zdrowemu rozsądkowi, poszukiwać w pobliskich zaułkach, ale wszystko na nic! Zniknął bez śladu.
W końcu stanąłem zrezygnowany na środku chodnika i powiedziałem sam do siebie na głos: „Ofiaro losu, a może to Bóg zesłał anioła pod jego postacią, żeby sprawdzić naszą wrażliwość, a ty nawaliłeś!”
 Przechodząca starsza pani, której wcześniej nie zauważyłem, obrzuciła mnie wymownym spojrzeniem i dyskretnie popukała się w czoło. Wzruszyłem tylko ramionami i przygarbiony poczłapałem przed siebie otulony zapadającym zmrokiem. 

  Codziennie z nową nadzieją oczekiwałem, że jednak go zobaczę. 
Nic z tego! 
Aż do pewnego poniedziałkowego poranku. Patrzę i przecieram oczy ze zdumienia. 
To on! 
Cała jeszcze nie przegoniona senność zniknęła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Serce zabiło mi żywiej. 
Ogarnęła mnie radość porównywalna do pierwszych ciepłych promieni wiosennego słońca. Szedł dumnie na smyczy u boku jakieś postaci, którą widziałem w przeciwieństwie do niego samego dość niewyraźnie. Wyczuł, że ktoś go obserwuje, bo nagle delikatnie szarpnął, stając w miejscu i odwracając łeb w moim kierunku. 
Tak, to na pewno był on! 
Te same ślepia tylko teraz błyszczące, radosne, pełne życia. Patrzył na mnie uważnie. Patrzył i zdawał się mówić: „Widzisz, już się nie musisz o mnie martwić, bo przecież wiem, że się martwiłeś. Mam swojego pana i swój dom. Zresztą miałem go zawsze. Trzymaj się! Będę cię pamiętał, choć raczej już nigdy się nie spotkamy”. 
Po czym odwrócił łeb i poszli w sobie tylko znanym kierunku. Patrzyłem za nimi, aż ich postacie nie zniknęły zupełnie za zakrętem uliczki. 
Westchnąłem z ulgą i nie mogąc już dłużej tłumić rozpierającej mnie radości zakrzyknąłem z całych sił: „Hurrrrrrra!” Budząc tym nietypowym zachowaniem powszechne zainteresowanie. Nic mnie to nie obchodziło, czy w tej chwili ktoś uważa mnie za wariata, pijanego, czy o zgrozo……. naćpanego po czubki uszu. 

 Po chwili uspokoiłem się i przyszła ważna refleksja, że chociaż tych zdjęć nie będzie, to przecież dzisiaj jest poniedziałek i jeszcze tyle aniołów czeka w schronisku na swoje domy. Czas na kolejną sesję zdjęciową! Do roboty!

czwartek, 9 sierpnia 2012

Przygoda XXVII Czyli: Strata.


Któregoś poniedziałku, Pani Mariola z bagażnika oprócz aparatu wyjęła dodatkowo jeszcze jedno czarne zawiniątko.
     - O! A co to za gadżet? - Zapytałem trawiony ciekawością.
     - To jest blenda i dzięki niej zyskamy troch lepsze doświetlenie fotografii, chodzi szczególnie, żeby oczy naszych modeli nabrały blasku. - Wyjaśniała pani fotograf, jednocześnie ciągnąc za suwak i rozpinając zamek błyskawiczny niby futerału, który jak się za moment okazało, był jednocześnie ową blendą. 
     - Bo teraz wychodzą takie ciemne i  bez życia. – Dokończyła, rozwijając srebrzysty materiał.
     - Ot i cała tajemnica! A teraz będziemy łapać i odbijać światło słoneczne, kierując je na psiaki. Zobaczy kolega, że to bardzo dobry pomysł. - Oznajmiła dumnie. - I nie ma co tak stać, tylko idzie pan po psiaka i zaczynamy robotę.
    - Ciekawe, jak zwierzaki zareagują na to dziwo. Mam nadzieję, że nie będą się bały. - Raczyłem wyrazić drobną wątpliwość.
Odpowiedzią było tylko wzruszenie ramion fotografki i wymowny gest, mający mnie zmobilizować do pracy, czyli wskazanie drogi na wybiegi, gdzie psi modele czekali 
z utęsknieniem na sesję zdjęciową. Na takie dictum nie pozostało mi nic innego, jak tylko ruszyć swoje cztery litery i iść po psiaka. 

Wybór padł na Gwido. 
Super psiak! Rezolutny, pełen werwy i życia. Powitał mnie bardzo radośnie i z wielką ochotą ruszył ze mną na miejsce sesji.
Przybyliśmy, stanęliśmy. Przedstawiłem pani Marioli modela:
     - Dzień Dobry, to jest Gwido.
     - Cześć Gwido, bardzo mi przyjemnie cię poznać. - Odpowiedziała entuzjastycznie fotografka i usiadła na ziemi dzierżąc aparat fotograficzny i kładąc przed sobą blendę.
Gwido radośnie zamerdał ogonem i próbował podbiec do pani Marioli, zapewne w celu serdecznego polizania, ale został przeze mnie osadzony w miejscu.
     - Nie teraz chłopie! Teraz musisz ładnie pozować, a potem na pewno będzie czas na czułości. - Pouczyłem go, a on chyba zrozumiał, bo usiadł grzecznie i zastygł w oczekiwaniu na to, co będzie dalej.

   Nie, nie przeraził go obiektyw, ani trzask migawki natomiast zauważyłem, że niekoniecznie podoba mu się świecenie ostrym światłem po oczach, uzyskanym właśnie dzięki blendzie. 
Pani fotograf robiąc zdjęcia, jednocześnie tak manewrowała stopą, na której owa leżała, że nawet ja w momentach odbić światła nic nie widziałem.
     - Rany! Trzeba było mówić, że to tak daje po oczach, wziąłbym okulary przeciwsłoneczne. Wykrzyknąłem lekko zniecierpliwiony, usiłując osłonić oczy przed silnym, oślepiającym blaskiem.
     - Bardzo kolegę proszę, żeby nie zrzędził. Przecież to tylko chwilka, a efekt sam kolega będzie mógł ocenić na zdjęciach. - Stopowała mnie pani Mariola.
     - Dobra, ja to jakoś zniosę, ale Gwido chyba traci cierpliwość.

   I tak było rzeczywiście, bo psiak co rusz traktowany silnymi odblaskami światła, zaczął się kręcić na smyczy i odwracać tyłem do fotografki. Zresztą trudno mu się dziwić.
Smycz, na której go przyprowadziłem była parciana i musiała być, a właściwie na pewno była przetarta, bo w pewnym momencie doprowadzony do szewskiej pasji zwierzak bardzo mocno pociągnął i rozległ się tylko cichy trzask rozdzieranego materiału.
Gwido był wolny!
Ale nie myślcie sobie, że uciekł gdzieś przed siebie!
Natychmiast popędził w kierunku (daleko zresztą nie miał) przedmiotu niechęci, czyli blendy i złapał zębami jej krawędź. 
Pani Mariola próbowała nie dopuścić do porwania swojej własności, ale mając tylko jedną wolną dłoń, nie dała rady. I Gwido zaczął triumfalny bieg z blendą po parkingu, powiewając nią niczym zagorzały kibic flagą.
     - Niech pan go goni! - Rzuciła fotografka w moim kierunku, ale ja potknąwszy się o krawężnik, runąłem jak długi, a kiedy zacząłem się niezdarnie podnosić wiedziałem już, że nie mam najmniejszych szans na dogonienie łobuza.
     - Nie dam rady. - Zwróciłem się do pani Marioli, rozmasowując rozbite kolano.

   Spojrzała na mnie jakby podejrzewając, że byłem w zmowie z psiakiem. Tymczasem buntownik znalazłszy  się w bezpiecznej odległości od nas zaczął się pastwić nad nieszczęsnym kawałkiem materiału. 
Nie minęło wiele czasu, a srebrzysty materiał został oddzielony od drucianego usztywnienia i odleciał poza schronisko, niesiony silnymi podmuchami wiatru. 
Wszystko to oczywiście odbyło się przy akompaniamencie powarkiwań i poszczekiwania. 

   Kiedy Gwido zakończył dzieło zniszczenia, a jego chęć zemsty została zaspokojona, złapał w zęby drut zamknięty w owal i triumfalnie przyniósł go, składając u stóp pani fotograf.
     - No i co zrobiłeś łobuzie? - Pani Mariola surowo spojrzała na psa, który do tego chyba bardziej oczekiwał pochwał niż przygany, a on zrozumiawszy, że jego zachowanie nie spotkało się z aprobatą przestał machać ogonem, opuścił łeb i powlókł się bez entuzjazmu na miejsce sesji. Tam położył się na trawie i przednimi łapami nakrył mordkę tak, że tylko było widać jego oczy, którymi wyrażał żal i skruchę. Chociaż nie jestem do końca  przekonany, że była to wielka skrucha.

Widząc tak zmieszanego psa, pani fotograf rzuciła w jego kierunku:
     - No nic się nie stało, jakoś sobie poradzimy. Przecież w końcu muszą być jakieś straty.
     - Tak Gwido, a z tego co zostało zrobimy sobie hula-hop, albo urządzimy skoki przez obręcz - dorzuciłem dowcipnie.
     - Patrząc na to, jak kolega gonił psa to nie sądzę, żeby udało się panu przeskoczyć przez taką obręcz nie doznając obrażeń cielesnych. - Ścięła mnie pani Mariola.
Sesja bez blendy i tak się udała.
Zdjęcia jak zwykle wyszły świetne, a Gwido oczywiście znalazł nowy dom.
Mamy już kolejną blendę i oczywiście jest używana podczas sesji z bardzo dobrym skutkiem. Ja natomiast, już zawsze sprawdzam smycze, na których przyprowadzam psiaki na sesje.

Proszę nie świecić w oczy!

wtorek, 7 sierpnia 2012

Przygoda XXVI Czyli: Mechanik

Tradycyjnie nadszedł kolejny poniedziałek. Dzień sesji zdjęciowych. 
Pani Mariola jeszcze się nie pojawiła, a ja postanowiłem, że zanim fotografka nadciągnie, posiedzę sobie z psiakiem o imieniu Tiko. 
A co tam, niech się przyzwyczaja, będzie łatwiej podczas sesji.
Wyciągnąłem go z kojca i początkowo spacerowaliśmy na smyczy.
Przyjazd pani Marioli się troszkę opóźniał, a że psiak nie przejawiał żadnej chęci ucieczki, wręcz przeciwnie, chodził przyklejony do nogi, postanowiłem spuścić go ze smyczy, żeby czuł się bardziej swobodnie. I tak zajęci zabawą nawet nie zauważyliśmy, kiedy za moimi plecami pojawiła się pani fotograf.
     - O widzę, że już mamy pierwszego modela. Dzień Dobry. - Usłyszałem znajomy głos.
     - Witamy. - Odwróciłem się wskazując na psa. - Przedstawiam, oto: Tiko.

   Psina, do tej pory radośnie tarzająca się w trawie, poderwała się na cztery łapy i podbiegła do pani fotograf, radośnie merdając ogonem.
     - Bardzo mi przyjemnie, że będziemy mogli razem popracować. - Zwróciła się do niego fotografka.
Na te słowa Tiko tylko szczeknął radośnie i wrócił do swojej ulubionej rozrywki, czyli do tarzania.
     - No dobra, wezmę tylko aparat i możemy pstrykać. - Tym razem było to skierowane do mnie.

Kiwnąłem tylko z aprobatą. 

Gwizdnąłem przywoławczo i poszliśmy z Tiko na nasze miejsce, w którym przyjęło się, że robimy sesje w plenerze.
Bardzo mnie cieszyło, że nasz pierwszy model jest tak grzeczny, bo to eliminowało użycie smyczy, która zawsze trochę przeszkadza w trakcie robienia zdjęć. Siadłem na trawie, pies położył się obok mnie i z zapałem godnym lepszej sprawy, zaczął obgryzać znaleziony przed momentem patyk.

   Widząc, że pani Mariola zamyka klapę bagażnika zwróciłem się do mojego kompana:
     -No mistrzu, czas się ogarnąć, bo za chwilę będziesz pozował.
Tiko porzucił swoje fascynujące zajęcie, grzecznie siadł i popatrzył na mnie z uwagą.
     - Tylko żebyś tak samo patrzył w obiektyw, jak teraz na mnie. - Uśmiechnąłem się do niego.
     - No piesku, teraz zrobimy kilka próbnych ujęć, a potem pojedziemy już na serio. - zarządziła fotografka i ująwszy wygodniej aparat wycelowała obiektyw w kierunku psa.
I…. I nie takiej reakcji się spodziewaliśmy. 

Pies najpierw zmartwiał, a w jego ślepiach pojawiła się bezgraniczna panika. Następnie pisnąwszy przeraźliwie, jakby go obdzierali ze skóry, wyrwał na oślep przed siebie.
Pani fotograf ledwo zdążyła uskoczyć przed pędzącym łaciatym pociskiem, a ja krzyknąłem:
     - A niech cię….. Stój wariacie, przecież nic ci się nie stanie!
Ale Tiko nic nie widział, nic nie słyszał, tylko rwał przed siebie na tych swoich króciutkich łapach.


Przeraziłem się nie na żarty, że ucieknie ze schroniska i będziemy go musieli szukać po całej okolicy. 
Ale nie! 
On powziął inny zamiar. 
Przyhamował przed autem fotografki, wślizgnął się pod nie i tyle go widzieli.


Pani Mariola patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami, pełnymi zdumienia.
     - Co to było? - Wykrztusiła. - Przecież nie zrobiłam mu nic złego.
     - Hmmm….. Chyba źle skojarzył sobie obiektyw. - Odpowiedziałem, nie mniej zaskoczony. - A zapowiadało się tak pięknie. - Dokończyłem wzdychając.
     - I co teraz? - Padło pytanie.
     - No nic, teraz musimy przekonać małego panikarza, żeby wylazł spod auta.

   I zaczęły się słodkie mowy, podstawianie przysmaków. Wszystkie te zabiegi nie odniosły jednak tak oczekiwanego przez naszą dwójkę skutku. Tiko owszem, wysunął na moment swój czarny nochalek, po czym cofnął się z powrotem i od tej pory kompletnie straciliśmy 

z nim kontakt.
Leżąc na ziemi, widzieliśmy tylko jak badawczo śledzi nas czujnym wzrokiem dając wyraźnie do zrozumienia, że negocjacje zakończone, a on nie wyraża chęci opuszczenia bezpiecznego miejsca i ryzykowania ponownego spotkania z tym, w jego mniemaniu, groźnym urządzeniem jakim jest aparat fotograficzny.
     - Musi się kolega wczołgać pod samochód i wyciągnąć go, gdyż inaczej nie wylezie stamtąd do sądnego dnia. - Postanowiła pani Mariola.
     - No tak, szkoda tylko, że ma pani tak nisko zawieszone auto. - Jęknąłem.
     - Niech pan nie marudzi, a poza tym do najgrubszych kolega nie należy, więc nie powinno być większych problemów. No i niech pan tak nie przewraca oczami, przecież to tylko chwila i psiak będzie wyciągnięty! - Mobilizowała mnie fotografka.

   Rad nierad, zacząłem niezdarnie wpełzać pod auto, mrucząc pod nosem słowa nie nadające się do zacytowania.
     - Nie słyszę wyraźnie. - Dobiegł mnie głos pani fotograf. - Może pan powtórzyć?
     - Nie nic, nic, tylko mówię, że trochę tu ciasno. - Odparłem pełzając na przód, wykonując ruchy niczym sparaliżowany wąż.
Oczywiście Tiko widząc co się święci odczołgiwał się tak, żeby zawsze być poza zasięgiem moich rąk. Po czym czując bezpieczny dystans, taksował mnie wzrokiem pełnym dezaprobaty jakby mówiąc:
„I co myślisz, że mnie złapiesz? Życzę powodzenia”.


W pewnym momencie stop!
Już wiedziałem, że utknąłem. Pies to wyczuł i widząc moje nieporadne wysiłki wycofania się spod samochodu, podczołgał się do mnie i zaczął lizać po twarzy.
No po prostu on sobie ze mnie kpił.
Nie zdzierżyłem i wydarłem się:
     - Ty szelmo, ty małpo zatracona! Niech ja cię tylko dorwę, to zobaczysz! - I w tej złości zapomniawszy się, a chcąc podnieść głowę wyrżnąłem nią w biegnącą w tym miejscu rurę wydechową. Czułem jak w miejscu uderzenia zaczyna mi rosnąć nielichy guz.
     - No pięknie! - Stęknąłem. - Jeszcze to!
Nawet nie miałem jak rozmasować bolącego miejsca.
     - Czy nic się panu nie stało? - Ujrzałem cień pochylonej pani Marioli. - Słyszałam odgłos uderzenia.
     - Nie nic mi nie jest, ale dzięki za troskę. - Wycedziłem przez zęby. - I wyłażę stąd, bo nie widzę szans na wyciągnięcie naszego pełzaka.
    - No dobra, niech pan wyłazi. -Rzuciła fotografka. - Coś wymyślimy.
    - Jest mały problem, bo chciałem już wcześniej, ale chyba się zaklinowałem.
    - Pan oczywiście żartuje. - Usłyszałem zaniepokojony głos fotografki.
    - Nie, nie żartuję, ale spróbuję jeszcze raz. - I podjąłem ponowny wysiłek w celu wydostania się z tej niezręcznej sytuacji, w jakiej niewątpliwie się znalazłem.

Nic z tego, czułem wyraźnie, że coś mnie blokuje.
     - Nie mogę wyleźć, pani Mariolu! - Wykrztusiłem.
     - Dobra, spróbuję pana pociągnąć za nogi, może to coś da.
I poczułem, że jestem ciągnięty, a jednocześnie usłyszeliśmy odgłos rozdzieranego materiału. Po prostu koszulka, którą miałem na sobie, zaczepiła o jakiś element podwozia 

i to ona utrudniała mi wydostanie się. Po chwili już wypełzałem spod samochodu.

   Pani fotograf, kręcąc głową obrzuciła mnie krytycznym spojrzeniem i choć walczyła, żeby się nie roześmiać, to walkę tę przegrała wybuchając niepohamowanym, serdecznym śmiechem.
     - No co? - Burknąłem, starając się bezskutecznie scalić rozdartą na dwoje materię koszulki.
     - Nic, nic. Bardzo przepraszam, ale nie wygląda kolega najlepiej. - Wykrztusiła wstrząsana paroksyzmem śmiechu.
Po chwili uspokoiła się i już w miarę normalnym tonem zapytała:
     - A jak tam ma się nasz delikwent?
     - Znakomicie.
     - No dobra, niech się pan trochę doprowadzi do porządku, a wtedy pomyślimy, jak go stamtąd wywabić.

   Kiedy przejrzałem się w lustrze stwierdziłem, że faktycznie mój image znacznie ucierpiał podczas podwoziowej gimnastyki. Twarz umazana brudem, na czole niezłej wielkości guz, że o koszulce nie wspomnę. Kiedy doprowadziłem swój wygląd jako tako do porządku, wróciłem do pani Marioli.
    - I jak? Dalej tam siedzi?
Fotografka smętnie pokiwała głową.
    - Nawet nie wyściubił końcówki nosa.
    - Wie pani co myślę, że powinna pani schować się na jakiś czas w budynku, a ja tu postaram się przekonać chłopa, że nie ma co się wygłupiać.
I tak też zrobiliśmy. 

Kiedy Tiko zrozumiał, że osoba z urządzeniem, które tak go przeraziło zniknęła, dał się przekonać do wyjścia ze swojej kryjówki. On też nie przedstawiał najlepszego widoku, wiec trzeba było przeprowadzić mu szybki lifting usuwając w pośpiechu smar i kurz z grzbietu.

Sesja oczywiście odbyła się, czego dowodem jest to zdjęcie, z tym, że już oczywiście na smyczy. Tiko był podczas niej trochę nerwowy, ale jakoś się udało.
Poszedł do domu łobuz i módlcie się, żeby nie załapał roboty na jakieś stacji diagnostycznej, bo może być krucho z uzyskaniem przeglądu. 


Może mały przegląd?

Przygoda XXV Czyli: Tak, wiem, że mam smutne oczy.

Malutki! Taaak... Malutki.
Nie, akurat ten pies nie był do pewnego czasu ani moim, ani nikogo innego w schronisku przyjacielem. Zresztą trudno mu się dziwić po tym, co go spotkało z ręki człowieka.

Telefon z interwencją:
     - Proszę państwa, niech ktoś od was przyjedzie (tu adres), bo od tygodnia błąka się tu pies. Jest wychudzony i chyba ranny.
Przypominam sobie, że było to tydzień po sylwestrze.
     - Dobrze, już kierowca jedzie i postara się go zabrać.

Udało się i Malutki został przywieziony do nas. 

Trzęsący się ze strachu, toczący na poły obłąkanym wzrokiem po nas wszystkich i pokazujący swoje piękne, białe kły z wyraźnym zamiarem użycia ich w razie konieczności.


Diagnoza lekarza weterynarii, kiedy już udało się go opanować na tyle, że mógł dokonać oględzin psa brzmiała:
     - Kochani! Rozległe uszkodzenie ogona w połowie jego długości, spowodowane przez eksplozję ładunku prochowego. - Tu lekarka zawiesiła głos na chwilę, po czym kontynuowała. - To mogła być petarda. W tej chwili są już zmiany martwicze i musimy amputować tę część ogona, inaczej będzie bardzo źle.

   Wszyscy, którzy byliśmy obecni zmartwieliśmy, a w głowach wciąż kołatała nam się tylko jedna myśl: „Kto mógł być na tyle okrutny i pozbawiony ludzkich odruchów, żeby coś takiego zrobić zwierzakowi”.
Kolega stojący obok mnie wyrzucił przez zaciśnie te zęby:
     - Gdybym dorwał sk… To nie wiem, co bym mu zrobił!
Machnąłem uspokajająco ręką.
     - Dajmy spokój, teraz to już nieważne. Najważniejsze, żeby on …- I tu wskazałem brodą na leżącego psa. - Żeby on z tego wyszedł.
     - Myślę, że będzie ok. - Dodała nam otuchy lekarka. - Ale, co z jego psychiką, to już inna sprawa.

Nie skłamała ani w jednej, ani drugiej kwestii.
Jeśli chodzi o ogon, to po amputacji goił się dobrze, a jeśli chodziło o psychikę, to jego nienawiść, zwłaszcza do mężczyzn, była nie do ogarnięcia.
Jak widział jakiegokolwiek faceta to kipiał nią, rzucał się na kraty kojca i gdyby mógł, to przesadziłby ogrodzenie, byleby tylko dorwać się do któregoś z nas. To zachowanie mówiło samo za siebie, jeśli chodzi o to, kto był sprawcą jego cierpienia.


   Jednak jedna z koleżanek uparła się i pewnego dnia wchodząc do biura obwieściła wszem i wobec:
     - A ja go wyciągnę z tego! Zobaczycie, że jeszcze będzie fajnym psem i pójdzie do domu.
     - Daj ci Boże zdrowie i cierpliwość. - Rzuciłem, patrząc na nią z lekkim niedowierzaniem.   

     - Ja, gdyby mi ktoś coś takiego odwalił, już w życiu nikomu bym nie zaufał.

  Mijał czas. Natłok zajęć, spowodował, że historia Malutkiego poszła gdzieś w cień, chociaż za każdym razem kiedy miałem okazję przechodzić koło kojca, w którym siedział, witało mnie jego warczenie. Czasem kucałem naprzeciw niego i nie zważając na opryskującą mnie ślinę, szeptałem:
     - Tak mi cię bracie szkoda. I przepraszam cię za tamtego bydlaka.
On wtedy na chwilę zawieszał swoje szczekanie i warczenie, czekał aż wstanę i odwrócę się plecami do niego, a wtedy zaczynał od nowa, jakby krzyczał:
”To twoja wina! Wina was wszystkich! Jak ja was nienawidzę!”.
Chowałem wtedy głowę w ramiona i szybko oddalałem się, niosąc ogrom wstydu za wyczyny naszego gatunku.

  Pewnego dnia wchodzi do mnie koleżanka i z tajemniczym uśmiechem zaczyna mówić.
     - Słuchaj, mam prośbę. Czy możemy zrobić sesję Malutkiemu? Czas zacząć mu szukać nowego dobrego domu.
Podniosłem głowę i patrząc jej prosto w oczy zapytałem:
     - Jesteś pewna tego, co mówisz?
     - O tak! Jak najbardziej! Sam się przekonasz. - Dodała głosem tak pewnym, że jeśli jeszcze miałem wątpliwości, to w tym momencie pozbyłem się ich całkowicie.
     - No to jesteśmy umówieni na najbliższy poniedziałek.
     - O, super! Nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę.
I wybiegła cała uradowana.

   Nadszedł wreszcie przez niektórych oczekiwany z wielką niecierpliwością poniedziałek, kiedy pojawiła się pani Mariola. Rozłożyliśmy nasz studyjny kramik i wszystko było już gotowe na przyjęcie psich modeli.
     - No to co, idzie pan po pieska. - Zwróciła się do mnie pani fotograf.
Pokręciłem przecząco głową i uśmiechnąłem się tajemniczo.
     - Koledze chyba stanowczo szkodzą wolne weekendy. O co teraz chodzi? - Pani Mariola patrzyła na mnie zdumiona i lekko skonfundowana.
     - Nic mi nie szkodzi, a pies zaraz będzie. - Odparłem i sięgnąłem po telefon komórkowy. Po uzyskaniu połączenia rzuciłem do słuchawki - Chodźcie, już czas.- Po czym wygodnie rozsiadłem się na jednym ze stojących na sali krzeseł.
     - Nic z tego nie rozumiem, ale co mi tam. - Wzruszyła ramionami fotografka.

Po niedługim czasie drzwi uchyliły się i przez próg przeszła koleżanka prowadząc na smyczy …….. Malutkiego.
Pani Mariola obrzuciła mnie zdziwionym spojrzeniem, a następnie całą swoją uwagę skupiła już tylko na psie.
     - Witaj kolego. Nie bój się, wszystko będzie dobrze. Ale ty masz smutne i wystraszone oczy. Biedactwo! - Przemawiała czule do Malutkiego, starając się w ten sposób przełamać widoczny strach i lęk psiaka.


W tym momencie pochyliłem się do jej ucha i zacząłem szeptem relacjonować w skrócie całą historię Malutkiego. Kiedy już skończyłem z jej gardła wydobyło się:
     - Nie! To niemożliwe! Nikt nie mógłby być zdolny do czegoś takiego! - I patrzyła na nas jakby z nadzieją, że za chwilę powiemy, że to nieprawda. Niestety zarówno ja, jak 

i koleżanka kiwaliśmy głowami, że jednak to prawda.
W tym momencie zauważyłem, że w jej oku błysnęła łza. A może tylko mi się tak wydawało.
     - Mój ty biedaku. - Pochyliła się nad psem. - Teraz już wszystko będzie dobrze. Znajdziesz dom i to taki, w którym będziesz kochany. - Kontynuowała, a kiedy skończyła Malutki spojrzał na nią jakby mówiąc:
„Teraz już wiesz, czemu mam takie smutne oczy”.


   I tu muszę wam powiedzieć, że koleżanka, która się nim zajmowała uzyskała jeszcze jedną rzecz. Od momentu, kiedy pies wszedł na salę ani razu na mnie nie warknął, ani nie szczeknął. Nie próbował się na mnie rzucić. Siadłem z powrotem na krześle 
i obserwowałem tę sesję w roli widza. Przebiegła ona zresztą spokojnie i bez żadnych wstrząsów.
Tylko na koniec, kiedy Malutki już miał opuszczać plan, podszedł niepewnie do pani Marioli i nieśmiało polizał ją po dłoni.
     - Cześć miśku. Zobaczysz, że znajdziesz swojego człowieka. - Wydobyło się ze ściśniętego wzruszeniem gardła pani fotograf.

  Zdjęcia Malutkiego trafiły do galerii. 

Czas upływał, a Malutki wciąż mieszkał w schroniskowym kojcu. 
Nie był to czas zmarnowany, bo psiak wracał do względnej równowagi psychicznej. 

I tak było do pewnego sobotniego popołudnia, kiedy to w drzwiach biura stanął młody człowiek trzymający zdjęcie Malutkiego, wydrukowane ze strony internetowej.
     - Dzień Dobry, chciałbym zabrać do domu tego psa.
Nie powiem, żeby ten wytatuowany facet wzbudził moją euforię. 
Zacząłem się wykręcać 
i wić jak piskorz, żeby tylko go spławić.
     - Pan mi nie ufa. - Zauważył w końcu gość.
     - Nie, to nie jest tak…
     - Mogę go chociaż zobaczyć? - Przerwał mi.
     - Jasne!

I poszliśmy do kojca Malutkiego.
     - Mogę go wziąć na spacer? - Padło pytanie.
     - Jasne, tylko zobaczymy, jak na pana zareaguje, bo on nie wszystkich toleruje.
Wyprowadziłem go na zewnątrz i tu pełne zaskoczenie.


Mały natychmiast podszedł do tego człowieka tak, jakby się znali całe życie. 
Wtulił się w niego, po czym bez żadnych oporów pozwolił się ubrać w szelki i poszli razem na spacer. 
Następnego dnia Malutki poszedł już nie na spacer, ale do swojego nowego domu i co najważniejsze, jego oczy już nie były smutne. 
Błyszczały radością i nadzieją. 
I jest tam szczęśliwy i spokojny, bo przecież nic nie zdarza się dwa razy, a już na pewno nie zło. Prawda? 

Jeszcze raz chcę uwierzyć w człowieka!


Przygoda XXIV Czyli: Afera koszykowa.

Jak to zacząć, żeby było dobrze?! 
Najlepiej tak:


  Listopad zeszłego roku. Pewnego dnia przyniesiono nam cztery kocie maluchy, 
a następnego dnia miała się pojawić pani fotograf. 
Krótki telefon:
     - Pani Mariolu potrzebna jest jakaś ładna aranżacja planu, bo mamy cztery kociaki, którym trzeba szybko znaleźć nowe domy
     - Nie ma sprawy. Właściwie to już mam pomysł, jak to zorganizujemy. No to do jutra.
     - Do jutra. Liczymy na panią.

   Następnego dnia w drzwiach stanęła pani fotograf. A właściwie, to najpierw pojawił się wiklinowy koszyk, a dopiero ona sama z przewieszonym przez ramię aparatem. I już od progu roztoczyła wizję, jak będziemy pracować tego dnia:
     - Tutaj ładnie wyściełamy koszyk kocykiem, do środka wsadzimy te maluchy i zdjęcia będą palce lizać. - Rozmarzyła się fotografka.
     - Bardzo ładny koszyk na jabłuszka. - Coś mnie podkusiło, żeby rzucić tę uwagę mającą zburzyć  idylliczny obrazek, w którym grzeczne kociaczki jeszcze bardziej grzecznie siedzą  w koszyczku i tylko czekają na zrobienie im zdjęć.

   Nie znaliśmy się wtedy jeszcze zbyt dobrze z panią Mariolą, więc spojrzała na mnie zaniepokojona i wyraźnie stropiona.
     - Tak pan myśli, że to nie jest dobry pomysł? Wydawało mi się, że w takich ujęciach będą wyglądały słodko i szybko znajdą nowe domy.
W odpowiedzi wzruszyłem tylko ramionami i zrobiłem tajemnicza minę.
     - Niech pan nie będzie taki Sfinks, tylko odpowie: Czy to dobry pomysł, czy nie? - Spytała już lekko poirytowana pani fotograf.
     - Nie wiem, nie wiem. - Odparłem, podsycając nerwową atmosferę.
     - Niech pani go nie słucha. On jak komuś chociaż raz dziennie nie podniesie ciśnienia, to nie jest sobą. - Wtrąciła się koleżanka, biorąc panią Mariolę pod rękę.
     - To naprawdę świetny pomysł, który za chwilę zrealizujemy. A ty! - Tu zwróciła się do mnie. - Idź już po te kociaki. Parę minut bez twojej szlachetnej osoby tylko wszystkim wyjdzie na zdrowie.

   Na takie dictum nie pozostało mi nic innego, jak tylko zawinąć się z kontenerkiem w kierunku kociarni.
Kiedy po powrocie przestąpiłem próg sali, wszystko już było gotowe do robienia zdjęć.
Białe tło, biały „misiek”, a na nim wiklinowy koszyk wyścielony niebieskim podkładem. Słodko, aż mdliło.
     - O raju, co za kiczowatość. - Mruknąłem pod nosem.
     - Ma pan jakieś twórcze uwagi? - Spytała mnie lodowatym tonem pani fotograf.
- Ależ absolutnie nie! Uważam, że wszystko jest super.- Odparłem ugodowym tonem.- Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko wsadzić towarzystwo do koszyka. I tu spojrzałem wymownie na transporterek, w który wyraźnie towarzystwo się nudziło i dawało o tym dość głośno znać miauczeniem.
- No to, na co kolega czeka? Zapraszamy na plan.- Rzuciła stojąca u boku fotografki koleżanka.

Jak kazano tak zrobiłem!
I jak zapewne się domyślacie wcale nie było tak słodko, jak wymarzyła to sobie pani Mariola.

Siedzieć w koszyku! Też pomysł!
Kocie bractwo czując, że nie ograniczają go już żadne zamknięcia, natychmiast kłębiąc się 

i włażąc sobie nawzajem na głowy na dnie koszyka,  zaczęło się wspinać po jego ściankach ku górze, na wolność!
Na nic szybki sprzęt fotograficzny, kiedy ze wszystkich ścianek zwisały małe pędraki, które wcale nie miały ochoty wdzięczyć się do obiektywu, tylko zwisając do połowy wysunięte, uważnie penetrowały wzrokiem czy skok z tej wysokości grozi im jakimiś konsekwencjami, a przekonawszy się, że raczej nie, natychmiast opuszczały wiklinową pułapkę, nic nie robiąc sobie z żałosnych pokrzykiwań zrozpaczonej kolejnym nieudanym ujęciem pani fotograf.
      - Pan je łapie! Szybciej! - Pokrzykiwała pani Mariola na mnie.
      - Przecież robię co mogę, ale mam tylko dwie ręce, a one chyba rozmnażają się przez pączkowanie, bo kiedy uda mi się wcisnąć z powrotem dwa, to kolejne dwa już są poza koszem.
     - Pomogę ci! - Rzuciła się w kierunku planu koleżanka widząc, że w tej chwili wcale nie żartuję.

   Ale nawet z jej pomocą trudno było utrzymać gang berbeci w obrębie koszykowej scenerii. Co jakiś czas błyskał flesz, ale ciągle też dochodziły do nas utyskiwania pani Marioli, a to, że któregoś z nas ręka w kadrze została, a to, że jeden kociak patrzy w obiektyw, a drugi wyraźnie patrzy jak czmychnąć itd., itp.
W pewnym momencie oboje z koleżanką opadliśmy z sił i machnęliśmy z rezygnacją na całe to zwariowane towarzystwo.
     - No, co jest proszę państwa? Przecież musimy zrobić zdjęcia. - Pani fotograf spojrzała na nas zaskoczona.
     - Pięć minut przerwy, droga szefowo. - Rzuciłem zadyszany, lekko ironizującym tonem. - Wymiękliśmy, bo nie jesteśmy przyzwyczajeni do łapania kotów komandosów wyskakujących z koszyka, niczym diabełki z pudełka. - Dokończyłem uśmiechając się.

   Tymczasem mali spadochroniarze korzystając z tego, że nikt już nie stara się im przeszkadzać, zaczęli opuszczać wiklinową pułapkę i co chwilę, któryś kociak spadał 

z pacnięciem na białego „miśka” i rozpoczynał zwiad rozpoznawczy po terenie.
Początkowo koleżanka chciała się zerwać i je wyłapywać, żeby się za bardzo nie rozpełzły, ale na dany przeze mnie uspokajający znak,  stwierdziła:
     - Fakt! Przecież daleko nie uciekną i z powrotem opadła na podłogę, jeszcze łapczywie łapiąc powietrze.

   Jeden z kociaków nie opuścił jednak koszyka. Był to czarno-biały samczyk, którego później ochrzciliśmy Romeo. 

On miał inny plan! 
Owszem, wpiął się na górną jego krawędź i tak balansując, jeszcze okrutnie nieporadnie próbował się po niej przechadzać.
     - Też mi się akrobata znalazł! - Rzuciłem zgryźliwie.
Nie wiem czy na wskutek tego, że przestraszył się mojego głosu, czy akurat w tym momencie stracił równowagę, gwałtownie się przechylił i runął wraz z całym koszykiem, który wylądował przykrywając go. Romeo zdążył tyko miauknąć, po czym zapadła krótkotrwała cisza.
   Panie obserwowały tę scenę z zapartym tchem, a pani Mariola nawet próbowała zerwać się, żeby ratować kota, ale powstrzymałem ją gwałtownym ruchem ręki, krztusząc się przy okazji ze śmiechu. Po chwili bezruchu, koszyk zaczął się ruszać i pełznąć powoli po planie.
     - O, to mi przypomina scenę z filmu Poltergeist, tylko tam pełzała wołowina, a u nas cepelia. - Wykrztusiłem, próbując powstrzymać spazmatyczny śmiech.
     - Ty jednak jesteś pomylony! - Wypaliła pod moim adresem koleżanka i ruszyła uwolnić kociaka z pułapki. - Dość tej zabawy! Do roboty!

   Podniosłem się niechętnie gdyż wiedziałem, że znowu czeka nas katorga. I tak też było:
Ja łapię, ty łapiesz, a fotograf próbuje rzeczy niemożliwej: czyli zrobić dobre ujęcia.
     - Kochani! Chociaż na minutę, dwie żeby siedziały spokojnie. - Prosiła prawie ze łzami 

w oczach pani fotograf.
     - Niech pani im to powie! - Wskazałem oskarżycielsko na małych buntowników, ocierając pot z czoła.
     - Co robić? Co robić? - Powtarzała z rozpaczą koleżanka, coraz bliższa rezygnacji.
     - Wiem! Zrób samolot! - Popatrzyłem na nią przekornie.
     - Słucham? – Popatrzyła na mnie podejrzliwie.
     - No poważnie mówię. Zrób samolot. O tak! - I rozłożyłem ręce udając, że kołuję nad lotniskiem.
     - Ty naprawdę jesteś walnięty! - Rzuciła ze złością. - Sam sobie zrób samolot!
     - Skoro nie chcesz, to nie pozostaje mi nic innego jak tylko zostać kapitanem Boeinga, 

a ty odpocznij. - Roześmiałem się serdecznie.

Pani Mariola nic nie mówiła, tylko patrzyła na nas z lekkim niedowierzaniem i nie ukrywanym niepokojem.
     - Tak, tak ja będę kołował nad koszykiem, a pani przygotuje ten swój aparacik, bo mam wrażenie, że kotki będą przez jakiś czas grzecznie w nim siedziały.
Jak powiedziałem, tak zrealizowałem swój tylko pozornie szalony plan.
I co?! I udało się!
Kocia banda zdurniała na jakiś czas i zastygła nieruchomo na dnie koszyka, wpatrując się we mnie jak zahipnotyzowana, a pani fotograf mogła w końcu popstrykać trochę całkiem dorzecznych fotek.
Afera, Frotka, Nutka i Romeo oczywiście znalazły domy, bo jakże by inaczej!
A koszyk?
Póki co, już nigdy więcej nie wystąpił na planie. Może faktycznie pani Mariola trzyma w nim jabłka. Muszę ją o to zapytać przy najbliższej okazji. A może lepiej nie, bo znowu stanie z nim w drzwiach, żeby…
Nie! Nie ma mowy! 


Wychodzimy?!


Przygoda XXIII Czyli: Prawy do lewego i ile rąk ma fotograf.

Cała nasza ekipa za najbardziej udane uważa te sesje, podczas których udaje nam się utrzymać na planie zdjęciowym psiego modela bez użycia smyczy. 
Nie jest to jednak łatwe zważywszy, że większość zwierzaków miast myśleć o pozowaniu do zdjęć woli w tym momencie, korzystając z chwilowej swobody, pobawić się z ekipą, czy też wręcz wejść któremuś z nas na kolana i tam usilnie domagać się pieszczot tak brakujących im w schroniskowej codzienności.
   Inne z kolei psiaki podchodzą z duża rezerwą do nieznanych im zupełnie sprzętów fotograficznych, rozstawionych na czas robienia zdjęć i wcale nie wyrażają chęci do owocnej współpracy, usilnie szukając wyjścia awaryjnego, które pozwoliłoby im szybciutko „zmyć” się z planu.


  I tutaj, klasycznym przykładem takich zachowań może być sesja z udziałem Kryzka.
Piękny psiak, średniej wielkości, którego jedyną wadą, jak się okazało na planie, jest wielka nieśmiałość.
Kryzka w przeszłości dotknęła tragedia, bo utracił jedno ślepie, co chyba w znacznym stopniu utrudnia mu znalezienie domu. A wielka szkoda, bo psisko to jest do ludzi serdeczne i ogromnie przyjacielskie.

   Tego dnia, kiedy przyszliśmy na salę, by zrobić mu sesję, zaraz na wejściu strasznie się chłopina speszył, właśnie na widok tych wszystkich rozstawionych klamotów potrzebnych do robienia zdjęć. 

Zaparł się w progu drzwi i dalej nie chciał wejść, ani rusz. Trochę czasu zajęło „słodzenie” mu, jaki to piękny, mądry i w ogóle zanim niechętnie dał się przekonać do wejścia na plan.
     - No i co śliczny, zrobimy ci zdjęcia i może ktoś dostrzeże twoją urodę i zabierze cię do domu. - Zagaiła pani Mariola, widząc dużą rezerwę u Kryzka.
A on tylko tym swoim zdrowym okiem rzucił jej badawcze spojrzenie, jakby chciał powiedzieć: „Nie znam cię i nie wiem co masz zamiar mi zrobić tym diabelskim urządzeniem, które trzymasz w dłoni”.


  Gwoli wyjaśnienia dodam tylko, że tym co trzymała pani fotograf, a co niekoniecznie przypadło psu do gustu, był oczywiście aparat fotograficzny.
     - Kolego, a może spróbujemy mu zrobić zdjęcia bez smyczy. Jest tak ładny, że trzymanie go na niej trochę będzie nam psuło cały obraz. - Zaproponowała fotografka.
     - Sądząc po jego pierwsze reakcji, może się to okazać raczej trudne, ale dlaczego nie mamy spróbować. - I odpiąłem smycz Kryzkowi.

   Zgodnie z moim przewidywaniem pies natychmiast oddalił się z białego kocyka i ukrył się za tłem, łypiąc tylko na panią Mariolę swoim zdrowym okiem. Nie pomagały żadne jej najsłodsze namowy. Nie miał zamiaru wyjść stamtąd i tyle.
     - No cóż, niestety musi go kolega wziąć z powrotem na smycz i wprowadzić na tło, bo inaczej nigdy go nie namówimy do powrotu. - Postanowiła fotografka widząc, że jej próby dogadania się z psem spełzły na niczym.
     - A nie mówiłem. - Mruknąłem pod nosem. - Ale jak ktoś się uprze, to nie ma mocnych. - Kontynuowałem wyciągając psa zza tła, już oczywiście przypiętego do smyczy.
     - Słyszałam i uważam, że zawsze warto spróbować, a ta nieudana próba to jeszcze nie powód żeby się frustrować. - Rzuciła pani Mariola takim tonem, że zrobiło mi się trochę głupio i skruszonym tonem rzuciłem:
     - Przepraszam.
     - Przeprosiny przyjęte, teraz ustawcie się porządnie na tle i zaczynamy zdjęcia na poważnie .- Ucięła dalszą dyskusję pani fotograf.

   No i stanąłem z Kryzkiem w żądanym miejscu, ale w momencie kiedy pani Mariola przyłożyła aparat do oka, do tej pory stojący spokojnie po mojej lewej stronie pies, zaszedł za moje plecy i przeniósł się w odwrotne miejsce niż celował obiektyw. 

Obiektyw podążył natychmiast za nim, ale śledzący uważnie jego ruch pies, natychmiast przeniósł się w odwrotnym kierunku. I tak kilkanaście razy od lewej do prawej i na odwrót, aż fotografka już lekko zniecierpliwiona opuściła sprzęt:
     - Nie wiem o co chodzi, ale mam nadzieję, że obaj nie robicie mi na złość. Bo on nie, ale kolega wie, że aparacik trochę waży i już zaczynają mi siadać nadgarstki, a żadnej fotki ani widu ani słychu.
     - No wie pani! Jak może pani podejrzewać nas o złośliwość. - Odparłem z lekka oburzony. - Nasz model jest po prostu ogromnie nieśmiały i dlatego ucieka przed obiektywem. - Dokończyłem wskazując na Kryzka, który w tym momencie siedział centralnie za mną i w dodatku tyłem tak, że tylko końcówka ogona wystawała mi spomiędzy butów.
     - No dobra, to spróbujemy jeszcze raz. Tylko niech go pan trzyma jakoś na tej smyczy, żebym zdążyła przymierzyć.
     - Nie mogę też przesadzać, bo będzie wyglądał na tych zdjęciach, jak zdechły dorsz na sznurku. - Usprawiedliwiałem się, jak mogłem.
     - Dobra, dobra. - Usłyszałem w odpowiedzi głos dochodzący zza aparatu.

   Niestety kolejne podejście okazało się taką samą porażką, jak pierwsze czyli prawa, lewa - mi tam zdjęć nie potrzeba - i na nic przechodzenie fotografki z jednego końca planu na drugi, celem znalezienia odpowiedniego kąta do zrobienia zdjęcia. 

Psa nigdy już tam nie było,  ewentualnie pozostawał jeszcze tylko jego tyłek. 
Jakby tej atrakcji było za mało, Kryzek znalazł sposób na uatrakcyjnienie tego widowiska 
i zaczął próbować odpełznąć z planu, pociągając mnie za sobą i o mało przy tym nie przewracając.
     - Uff! - Westchnęła lekko zasapana fotografka. - Ciężki orzech do zgryzienia. - I odłożyła aparat. - Muszę chwilkę odsapnąć.
     - Ale po takim treningu, eliminacje do programu Tylko Taniec wygrywa pani w cuglach. -Wyszczerzyłem się w uśmiechu, który natychmiast znikł, kiedy zobaczyłem minę pani Marioli. 

Ona jednak i chyba na moje szczęście, nie powiedziała nic tylko rozmasowywała nadgarstki. Ja natomiast spoważniałem i zacząłem intensywnie wpatrywać się w jej dłonie.
     - I co kolega tak się przypatruje moim rękom? Przecież nie są brudne. - Wyrwał mnie z zamyślenia jej głos.
     - Nie, nic. Tylko mam pytanie.
     - No….- Rzuciła zachęcająco.
     - Ile rąk ma fotograf?
     - Znamy się już trochę czasu i dlatego odpowiem koledze pytaniem na pytanie. Czy panu padło na mózg?
Pokręciłem głową przecząco, nie czując przy tym żadnej urazy i zacząłem wyjaśniać:
     - Już wiem, jak zrobimy mu zdjęcia i to bez smyczy. - Zacząłem- Widzi pani ten kawałek folii z opakowania po psich smakołykach?
     - Widzę. No i co? - Przerwała mi fotografka.
     - A no to! - Wykrzyknąłem, triumfalnie gniotąc go w dłoni.


  Na ten dźwięk, Kryzek niespodziewanie skupił całą swoją uwagę na mojej dłoni, zapominając o całym bożym świecie.
     - Musi pani robić zdjęcia, jednocześnie szeleszcząc tym opakowaniem, a ja postaram się blokować go tak, żeby nie zdążył nawiewać z tła. - Dokończyłem relacjonować mój pomysł.- I stąd moje pytanie, ile rąk ma fotograf, bo pani w tym momencie będzie musiała mieć trzy, co oczywiście zaprzecza prawom anatomii człowieka, ale nam pozwoli nadzieję na zrobienie mu tych zdjęć. I co, wchodzi pani w ten plan?
     - No myślę, że możemy spróbować. - Odpowiedziała pani Mariola, chociaż w jej głosie dało się wyczuć, że nie pozbyła się wszystkich wątpliwości.

   Przystąpiliśmy do realizacji naszego planu. 

I choć wymagał on zarówno ode mnie, jak i od pani Marioli iście ekwilibrystycznych umiejętności, to udało nam się na tyle długo utrzymać Kryzka, że wyszły mu całkiem fajne fotki. Kiedy fotografka dała znak, że ma już dość sporą ilość udanych ujęć i odłożyła aparat na podłodze, to Kryzek korzystając z tego, że nie jest na uwięzi podleciał do niej i…

Pewnie chcielibyście przeczytać, że polizał ją z wdzięcznością po twarzy, lub coś równie wzruszającego. 

Otóż nie!
Okrążywszy ją, zaszedł od tyłu i po porostu siknął jej na plecy.
Cóż! Taka szczególna forma podziękowania. 

Ale pani fotograf nie obraziła się, była chyba zbyt szczęśliwa, że szczególnie trudna sesja zakończyła się sukcesem.

Niestety nasz bardzo nieśmiały bohater wciąż czeka na dzień, w którym opuści schroniskowy kojec na zawsze. Ja nie mogę, póki co, dopisać pełnego szczęśliwego końca, ale może ktoś z Was to czytających mi w tym pomoże? 

A jak to zrobić, to już chyba nie muszę podpowiadać!

Jestem piękny, choć nieśmiały.