piątek, 26 lutego 2016

„Ale czy warto? Czyli rzecz o starości.”








Starość jest brzydka. Starość jest zła. Starość straszy. A tuż za nią swoje kły szczerzy śmierć. Nieuchronny koniec wędrówki każdego stworzenia na ziemi. Naturalny proces od czasu pojawienia się życia na ziemi.
A przecież starość to także mądrość, spokój i doświadczenie. Starość to oczekiwanie na szacunek, to próba przekazania mądrości życiowej młodszym, żeby unikali zasadzek, które gotuje życie codzienne.
Starość to potrzeba opieki i zrozumienia. Starość to także codzienne cierpienie, ale także radość z każdego przeżytego dnia. Docenianie i smakowanie go.
Każda przeżyta godzina ma swój niepowtarzalny urok. A jeszcze jeśli starość otoczona jest troską i miłością rodziny, to chyba największe ukoronowanie przeżytego życia. I niezależnie od tego co osiągnęliśmy w jego toku, nie ma nic cenniejszego niż rodzina, która u schyłku życia wspiera seniora i pamięta o nim.
Wszystko inne, co tu zdobyliśmy to pozostawimy, a najcenniejsza będzie pamięć o nas. Jeśli ona pozostanie, to nadal będziemy istnieli.


Od lat obserwuję w naszej cywilizacji proces, trend lansowany przez wszystkie możliwe media, przeze mnie określony syndromem „wiecznie młodych”.
Abstrakcyjny wyścig z czasem wspomagany przez chirurgię plastyczną, używanie programów graficznych, które zawsze mają nas pokazywać jako pięknych i młodych.
Starość, kalectwo jest tematem niewygodnym, ba wstydliwym. Czasem tylko dla własnego usprawiedliwienia pojawi się jakaś „zajawka” w tym temacie. Tak żeby uspokoić nasze sumienia.


Śmierć i odchodzenie w kulturze masowej w moim odczuciu jawi się jako temat tabu.
Jesteśmy, silni, młodzi, piękni i nieśmiertelni. Maszerujemy przez życie równym, prężnym krokiem. A kto z racji wieku nie nadąża za nami, zostaje z boku. Zapomniany.
Starość  to słabość. 

A nam przecież wtłacza się do umysłów, że ten świat nie jest stworzony dla słabych. Owszem można im poświęcić chwilę, ale to tak dla zaspokojenia swoich potrzeb emocjonalnych.
Ta protekcjonalna dobrotliwość, wyraźnie wskazująca, że oto my młodzi – nieśmiertelni,znaleźliśmy tę chwilę w marszu, żeby przypatrzyć się starości i ewentualnie pobłażliwie poklepać ją po ramieniu. To i tak lepsze od totalnego braku zainteresowania, czy nawet szacunku dla seniorów.
A jednocześnie jest to strasznie upokarzające i pokazujące, jak bardzo w tej materii cofnęliśmy się cywilizacyjnie.

Dlaczego tak się rozpisałem w tym temacie?

Ponieważ taką samą postawę wykazujemy również w stosunku do zwierząt. I to do tych podobno nam najbliższych: kotów i psów.
Cały proces często rozpoczyna się w momencie, kiedy nasz czworonożny domownik osiąga już swoje lata i zaczynają go trapić przypadłości wieku senioralnego i kiedy wymaga większej troski, uwagi i nakładów finansowych. Wtedy niestety zdarza się, że zamiast tak oczywistej troski psiak, czy kot
trafia na ulicę i w konsekwencji do schroniska.


Niepojęte? Niewyobrażalne?

Być może dla ludzi nie zarażonych „chorobą nieśmiertelności”, tak. Natomiast jest to też kawałek naszej codzienności. Smutnej, przykrej, ale boleśnie prawdziwej.
Szanse na nowy dom? Często minimalne, a jeszcze częściej zerowe.
„Bo wie Pan on jest już stary. Ja potrzebuję psa młodego, który pożyje ładnych parę lat. A tak co? My się przyzwyczaimy. Dzieci też, a on odejdzie.”
To częsta argumentacja. Może i słuszna. Ale to tu właśnie przebija ta nuta strachu przed pojawieniem się śmierci w domu.
Przestaliśmy przyzwyczajać młodych ludzi do obecności śmierci.


Żeby nie być posądzonym o hipokryzję, że oto piszę z wyrzutem o naszym, ludzkim, często nagannym stosunku jeśli chodzi o stare zwierzęta, sam takowego nie mając, odpowiem:
Mam psa, który jest młody, ale jego życie liczone jest z dnia na dzień. Tu w schronisku nie miałaby żadnych szans na funkcjonowanie. Wydawałoby się, że wziąwszy ją na ręce, kierowałem się spontanicznością. „Oto ja, dobry człowiek, daję ci szansę”.
Nic z tych rzeczy!
Biorąc ją miałem świadomość, że to będzie droga trudna i wyboista. Oczywiście miałem i mam nadal nadzieję, że wszystko się ułoży. Jednocześnie od razu przygotowywaliśmy syna, który uwielbia Myszę, że może odejść szybciej. Że odchodzenie istot bliskich naszemu sercu jest bolesne, a jednocześnie otrzymujemy bezcenny dar w postaci wspomnień wszystkich chwil przeżytych razem.
I kiedy już obeschną łzy żalu, to zawsze gdzieś w sercu i pamięci będzie z nami Mysza i każdy inny zwierzak, który trafi pod nasz dach.


I chyba to zrozumiał i odejście będzie bolało, ale nie zaskakiwało jako coś niezrozumiałego, niespotykanego. Normalna kolej rzeczy.
A tak wiele psiaków latami, bezskutecznie czeka na swoją szansę. Rezydenci. Niechciane.
Przez odwiedzających, omijane obojętnie, bo stare, schorowane i „brzydkie”.
Objęte troskliwą opieką, ba ukochane przez wolontariuszy pomagających w naszym schronisku. Wolontariuszy, którzy często w ich imieniu, nie boję się użyć tego określenia: żebrzą o oto, żeby w końcu znalazł się ktoś, kto podejmie decyzję o zabraniu, któregoś z nich do domu.

I powinni się gdańszczanie oblać rumieńcem wstydu. I powinni uderzyć się w pierś, bo przecież każdy z tych psów kiedyś miał dom.
Nie spadł do schroniska z deszczem, jak zwykłem mawiać.


Kiedyś usłyszałem zdanie: „Takie duże miasto, a nie może się znaleźć te dwieście domów, w których te zwierzaki mogłyby w spokoju, w dobrych warunkach funkcjonować?”
Jakie to prawdziwe i uderzające.

Nie mogłyby, bo łatwiej nie myśleć, nie patrzeć i udawać, że nie ma tematu. Bo i co to za temat w obliczu tylu innych ważniejszych problemów. A przecież nie od dziś wiadomo, że jaki stosunek do seniorów, taka kondycja moralna całego społeczeństwa.

Nie wystarczy tylko użalać się nad losem prezentowanych na portalach społecznościowych zwierząt szukających domów.
One nie czytają.


Im potrzebny jest realny gest ze strony człowieka. Własny kąt w domu, odrobina uczucia i troski ze strony domowników. Wydaje się, że przecież to tak niewiele, że stać nas na taki gest. A jednak wiele z nich czeka latami.I co? I nic.
I odchodzą, bo przyszedł ich czas. 


Sami boimy się samotności, a im fundujemy takie odchodzenie w zapomnienie, bez dania choćby chwili poczucia przynależności do jakieś rodziny i świadomości, że ktoś tam za nimi zapłacze i czasem wspomni.
I tylko kiedy kolejny staruszek znika z galerii, bo już nie jest do adopcji, to pojawiają się pytania przesycone nutą oskarżenia: „A co się stało? A dlaczego? Kto zdecydował? Czy na pewno tak musiało być?”
Tym większy szacunek dla tych wszystkich, którzy podejmują wyzwanie i mówią: „Ja mogę i ja to zrobię.” I przychodzą po takiego zwierzaka. Zwyczajni, skromni, po prostu Wielcy Ludzie.
I tylko szkoda, że tak rzadko się pojawiają.


Ale czy warto?
Jasne, ze warto! Za każdy oddech, za każdy dzień, chwilę przeżytą wspólnie ze swoim zwierzakiem. Warto przede wszystkim dla niego, ale i dla siebie, bo to jest kolejny przełom w naszej świadomości, że starość nie musi być brzydka i zła. Przypomnienie sobie, że odchodzenie bliskiej nam sercu istoty choć procesem smutnym i trudnym jest, to jednocześnie pozostawia nam cenny dar w postaci wspomnień.
Tylko trzeba przestać się bać tych starszych zwierzaków spędzających całe lata w schronisku i spróbować.
One cierpliwie czekają, a my zapraszamy do gdańskiego schroniska.

Przy okazji pragnę poinformować, że blog został zgłoszony do kolejnej edycji konkursu na BLOG ROKU w kategorii - PUBLICYSTYKA i zakwalifikowany do II etapu. Zachęcam do oddawania głosów. Za wszystkie już teraz dziękuję.

http://www.blogroku.pl/2015/zgloszenie/18,1879,psia-i-kocia-lapa-w-obiektyw-



czwartek, 4 lutego 2016

„Za każdy oddech…”






 Ślepia przymknięte, brązowy nochal i ten miarowy, spokojny oddech. Oddech psa zmęczonego całodziennymi wrażeniami, który trzymając łeb na nogach błogo drzemie za nic mając, albo co bliższe prawdy, nie zdając sobie sprawy, że ktoś może drżeć o każdy taki oddech.

Kiedy zabieraliśmy Myszę do domu byliśmy pełni obaw, ale i nadziei, że wszystko się ułoży, że lokując w niej tak wiele uczuć i mając wsparcie świetnych lekarzy, pokonamy wszystkie gnębiące ją dolegliwości.
Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Przeżyliśmy mnóstwo chwil zwątpienia, rozpaczy. Każdy kolejny dzień był małym zwycięstwem, naszym i przede wszystkim jej. Niejednokrotnie łzy bezsilności dławiły gardło, kiedy zmuszeni byliśmy patrzeć jak cierpi i nie mogliśmy jej pomóc, choć tak bardzo chcieliśmy. Nie ma nic gorszego niż bezradność, kiedy możesz tylko przemawiać i patrzeć w te ślepia wypełnione bólem i niemą prośbą o pomoc. Wtedy możesz tylko trzepnąć pięścią w ścianę tak, żeby zabolało, żeby cię otrzeźwić.
Przeżyliśmy to wszystko żyjąc na fali skrajnych emocji. Dziś lepiej, jutro gorzej, pojutrze znowu lepiej.

Zabójcza, wymęczająca huśtawka nastroju. Od euforii po dno rozpaczy.

Przeżyliśmy to i w końcu zaświeciło słońce. Dzięki zastosowanej kolejnej „magicznej” kuracji Mysza powoli zaczęła stawać na cztery łapy.




 Zanim trafiła pod nasz dach ze schroniska, trzymana w jakiś skrajnie koszmarnych warunkach, żywiona suchym chlebem, kiedy tylko zaczęła odzyskiwać siły rzuciła się do łapczywego poznawania świata. Jakby chciała nadrobić cały ten stracony czas.

Wszystko ją zachwycało i budziło niewymowne zainteresowanie poczynając od banalnego źdźbła trawy.

Do wszystkich istot w swoim otoczeniu nastawiona życzliwie, objawiająca taką autentyczną, rozbrajającą, dziecinną naiwność. Totalne przeciwieństwo ludzkich reakcji. Skrzywdzony człowiek będzie pałał chęcią odwetu (chyba, że świętym jest), a ona nie. Jakby wszystkie złe wspomnienia schowała do pudełka, które skryła gdzieś w odmętach niepamięci nie chcąc do nich wracać.



 Zwiedziła wiele miejsc  i poznała mnóstwo ludzi, oraz innych psów zadając kłam obiegowej opinii, że takie psy to urodzeni, bezwzględni zabójcy.


A nawet jeśli spotykała się z wrogimi, niesympatycznymi reakcjami, to jej autentycznie zdziwione i pełne niezrozumienia dla takich zachowań spojrzenie powodowało, że człowiek już się nie irytował takimi sytuacjami, tylko podsumowywał: „Ot, pies mądrzejszy od człowieka”.

Ale demony nie śpią, tylko przyczajone gdzieś w cieniu, czekają na odpowiedni moment, żeby pazurami znowu chwycić za gardło.



W poprzedzających nadejście nowego roku miesiącach wiedliśmy spokojne życie wierząc, że najgorsze za nami, a przed nami kolejne fajne lata przeżyte z Myszą. Zupełnie odsunęliśmy od siebie tamten trudny okres.

W styczniu nagle wszystko runęło! Myszę po raz kolejny dopadła choroba. Gasła w oczach, dosłownie z godziny na godzinę. I znowu tylko te ślepia. I znowu to rozpaczliwie smutne spojrzenie, od którego serce krwawiło z żalu. Krótki, płytki oddech. I rzucane ukradkiem przez nas, pełne niepokoju spojrzenia, czy jeszcze jej klatka piersiowa porusza się w rytmie oddechu, czy już nie.

Serca ściśnięte lodowatą ręką strachu i pytanie: Czy to już koniec?

I żal. Że tak krótko, że to niesprawiedliwe, że dlaczego pies o takiej woli życia i tak młody ma już odchodzić. I na nic rozsądek, który podpowiadał, że przecież mieliśmy świadomość, iż zabieramy psa „popsutego” genetycznie i przez to prawdopodobnie skazanego na znacznie krótsze życie.

Ale w człowieku, choćby nie wiadomo jak doświadczanym przez los zawsze tli się nadzieja. I tą nadzieję staraliśmy się przelać na Myszę, może naiwnie wierząc, że w ten sposób oprócz farmakologicznej terapii dajemy jej ten pierwiastek siły, który pozwoli po raz kolejny podnieść się z popiołów. Czy pomogło? Pewnie niewiele, ale po raz kolejny cudowna,
a często niedoceniana doktor Gosia wyciągnęła naszą królową za uszy i przywróciła do świata żywych.
I znowu nie myślimy ile to potrwa. Nie wybiegamy w przyszłość. Żyjemy tą każdą chwilą kiedy Mysza jest z nami. I dziękujemy za każdy jej miarowy oddech.

Prawdziwa miłość boli.

Prawdziwa miłość, to strach, to nieustanny niepokój, to troska. Ale prawdziwa miłość to również cudowne chwile, wspaniałe wspomnienia, wzruszenia, to codzienne, ustawiczne znajdowanie w sobie pierwiastka dobroci, żeby nie stać się martwą, wypaloną skorupą już za życia.   
 I DLATEGO: I LOVE MYSZU :-)