Ślepia przymknięte, brązowy
nochal i ten miarowy, spokojny oddech. Oddech psa zmęczonego całodziennymi
wrażeniami, który trzymając łeb na nogach błogo drzemie za nic mając, albo co
bliższe prawdy, nie zdając sobie sprawy, że ktoś może drżeć o każdy taki
oddech.
Kiedy zabieraliśmy Myszę do
domu byliśmy pełni obaw, ale i nadziei, że wszystko się ułoży, że lokując w
niej tak wiele uczuć i mając wsparcie świetnych lekarzy, pokonamy wszystkie gnębiące ją dolegliwości.
Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Przeżyliśmy mnóstwo chwil zwątpienia,
rozpaczy. Każdy kolejny dzień był małym zwycięstwem, naszym i przede wszystkim
jej. Niejednokrotnie łzy bezsilności dławiły gardło, kiedy zmuszeni byliśmy
patrzeć jak cierpi i nie mogliśmy jej pomóc, choć tak bardzo chcieliśmy. Nie ma
nic gorszego niż bezradność, kiedy możesz tylko przemawiać i patrzeć w te
ślepia wypełnione bólem i niemą prośbą o pomoc. Wtedy możesz tylko trzepnąć
pięścią w ścianę tak, żeby zabolało, żeby cię otrzeźwić.
Przeżyliśmy to wszystko żyjąc
na fali skrajnych emocji. Dziś lepiej, jutro gorzej, pojutrze znowu lepiej.
Zabójcza, wymęczająca
huśtawka nastroju. Od euforii po dno rozpaczy.
Przeżyliśmy to i w końcu
zaświeciło słońce. Dzięki zastosowanej kolejnej „magicznej” kuracji Mysza
powoli zaczęła stawać na cztery łapy.
Zanim trafiła pod nasz dach
ze schroniska, trzymana w jakiś skrajnie koszmarnych warunkach, żywiona suchym
chlebem, kiedy tylko zaczęła odzyskiwać siły rzuciła się do łapczywego
poznawania świata. Jakby chciała nadrobić cały ten stracony czas.
Wszystko ją zachwycało i
budziło niewymowne zainteresowanie poczynając od banalnego źdźbła trawy.
Do wszystkich istot w swoim
otoczeniu nastawiona życzliwie, objawiająca taką autentyczną, rozbrajającą,
dziecinną naiwność. Totalne przeciwieństwo ludzkich reakcji. Skrzywdzony
człowiek będzie pałał chęcią odwetu (chyba, że świętym jest), a ona nie. Jakby
wszystkie złe wspomnienia schowała do pudełka, które skryła gdzieś w odmętach
niepamięci nie chcąc do nich wracać.
Zwiedziła wiele miejsc i poznała mnóstwo ludzi, oraz innych psów
zadając kłam obiegowej opinii, że takie psy to urodzeni, bezwzględni zabójcy.
A nawet jeśli spotykała się z
wrogimi, niesympatycznymi reakcjami, to jej autentycznie zdziwione i pełne
niezrozumienia dla takich zachowań spojrzenie powodowało, że człowiek już się
nie irytował takimi sytuacjami, tylko podsumowywał: „Ot, pies mądrzejszy od
człowieka”.
Ale demony nie śpią, tylko
przyczajone gdzieś w cieniu, czekają na odpowiedni moment, żeby pazurami
znowu chwycić za gardło.
W poprzedzających nadejście
nowego roku miesiącach wiedliśmy spokojne życie wierząc, że najgorsze za nami,
a przed nami kolejne fajne lata przeżyte z Myszą. Zupełnie odsunęliśmy od
siebie tamten trudny okres.
W styczniu nagle wszystko
runęło! Myszę po raz kolejny dopadła choroba. Gasła w oczach, dosłownie z
godziny na godzinę. I znowu tylko te ślepia. I znowu to rozpaczliwie smutne
spojrzenie, od którego serce krwawiło z żalu. Krótki, płytki oddech. I rzucane ukradkiem
przez nas, pełne niepokoju spojrzenia, czy jeszcze jej klatka piersiowa porusza
się w rytmie oddechu, czy już nie.
Serca ściśnięte lodowatą ręką
strachu i pytanie: Czy to już koniec?
I żal. Że tak krótko, że to
niesprawiedliwe, że dlaczego pies o takiej woli życia i tak młody ma już
odchodzić. I na nic rozsądek, który podpowiadał, że przecież mieliśmy
świadomość, iż zabieramy psa „popsutego” genetycznie i przez to prawdopodobnie
skazanego na znacznie krótsze życie.
Ale w człowieku, choćby nie
wiadomo jak doświadczanym przez los zawsze tli się nadzieja. I tą nadzieję staraliśmy się przelać na Myszę, może naiwnie wierząc, że w ten sposób oprócz
farmakologicznej terapii dajemy jej ten pierwiastek siły, który pozwoli po raz
kolejny podnieść się z popiołów. Czy pomogło? Pewnie niewiele, ale po raz
kolejny cudowna,
a często niedoceniana doktor Gosia wyciągnęła naszą królową za
uszy i przywróciła do świata żywych.
I znowu nie myślimy ile to
potrwa. Nie wybiegamy w przyszłość. Żyjemy tą każdą chwilą kiedy Mysza jest z
nami. I dziękujemy za każdy jej miarowy oddech.
Prawdziwa miłość boli.
Prawdziwa miłość, to strach,
to nieustanny niepokój, to troska. Ale prawdziwa miłość to również cudowne
chwile, wspaniałe wspomnienia, wzruszenia, to codzienne, ustawiczne znajdowanie
w sobie pierwiastka dobroci, żeby nie stać się martwą, wypaloną skorupą już za
życia.
I DLATEGO: I LOVE MYSZU :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz