czwartek, 4 lutego 2016

„Za każdy oddech…”






 Ślepia przymknięte, brązowy nochal i ten miarowy, spokojny oddech. Oddech psa zmęczonego całodziennymi wrażeniami, który trzymając łeb na nogach błogo drzemie za nic mając, albo co bliższe prawdy, nie zdając sobie sprawy, że ktoś może drżeć o każdy taki oddech.

Kiedy zabieraliśmy Myszę do domu byliśmy pełni obaw, ale i nadziei, że wszystko się ułoży, że lokując w niej tak wiele uczuć i mając wsparcie świetnych lekarzy, pokonamy wszystkie gnębiące ją dolegliwości.
Wiedzieliśmy, że nie będzie łatwo. Przeżyliśmy mnóstwo chwil zwątpienia, rozpaczy. Każdy kolejny dzień był małym zwycięstwem, naszym i przede wszystkim jej. Niejednokrotnie łzy bezsilności dławiły gardło, kiedy zmuszeni byliśmy patrzeć jak cierpi i nie mogliśmy jej pomóc, choć tak bardzo chcieliśmy. Nie ma nic gorszego niż bezradność, kiedy możesz tylko przemawiać i patrzeć w te ślepia wypełnione bólem i niemą prośbą o pomoc. Wtedy możesz tylko trzepnąć pięścią w ścianę tak, żeby zabolało, żeby cię otrzeźwić.
Przeżyliśmy to wszystko żyjąc na fali skrajnych emocji. Dziś lepiej, jutro gorzej, pojutrze znowu lepiej.

Zabójcza, wymęczająca huśtawka nastroju. Od euforii po dno rozpaczy.

Przeżyliśmy to i w końcu zaświeciło słońce. Dzięki zastosowanej kolejnej „magicznej” kuracji Mysza powoli zaczęła stawać na cztery łapy.




 Zanim trafiła pod nasz dach ze schroniska, trzymana w jakiś skrajnie koszmarnych warunkach, żywiona suchym chlebem, kiedy tylko zaczęła odzyskiwać siły rzuciła się do łapczywego poznawania świata. Jakby chciała nadrobić cały ten stracony czas.

Wszystko ją zachwycało i budziło niewymowne zainteresowanie poczynając od banalnego źdźbła trawy.

Do wszystkich istot w swoim otoczeniu nastawiona życzliwie, objawiająca taką autentyczną, rozbrajającą, dziecinną naiwność. Totalne przeciwieństwo ludzkich reakcji. Skrzywdzony człowiek będzie pałał chęcią odwetu (chyba, że świętym jest), a ona nie. Jakby wszystkie złe wspomnienia schowała do pudełka, które skryła gdzieś w odmętach niepamięci nie chcąc do nich wracać.



 Zwiedziła wiele miejsc  i poznała mnóstwo ludzi, oraz innych psów zadając kłam obiegowej opinii, że takie psy to urodzeni, bezwzględni zabójcy.


A nawet jeśli spotykała się z wrogimi, niesympatycznymi reakcjami, to jej autentycznie zdziwione i pełne niezrozumienia dla takich zachowań spojrzenie powodowało, że człowiek już się nie irytował takimi sytuacjami, tylko podsumowywał: „Ot, pies mądrzejszy od człowieka”.

Ale demony nie śpią, tylko przyczajone gdzieś w cieniu, czekają na odpowiedni moment, żeby pazurami znowu chwycić za gardło.



W poprzedzających nadejście nowego roku miesiącach wiedliśmy spokojne życie wierząc, że najgorsze za nami, a przed nami kolejne fajne lata przeżyte z Myszą. Zupełnie odsunęliśmy od siebie tamten trudny okres.

W styczniu nagle wszystko runęło! Myszę po raz kolejny dopadła choroba. Gasła w oczach, dosłownie z godziny na godzinę. I znowu tylko te ślepia. I znowu to rozpaczliwie smutne spojrzenie, od którego serce krwawiło z żalu. Krótki, płytki oddech. I rzucane ukradkiem przez nas, pełne niepokoju spojrzenia, czy jeszcze jej klatka piersiowa porusza się w rytmie oddechu, czy już nie.

Serca ściśnięte lodowatą ręką strachu i pytanie: Czy to już koniec?

I żal. Że tak krótko, że to niesprawiedliwe, że dlaczego pies o takiej woli życia i tak młody ma już odchodzić. I na nic rozsądek, który podpowiadał, że przecież mieliśmy świadomość, iż zabieramy psa „popsutego” genetycznie i przez to prawdopodobnie skazanego na znacznie krótsze życie.

Ale w człowieku, choćby nie wiadomo jak doświadczanym przez los zawsze tli się nadzieja. I tą nadzieję staraliśmy się przelać na Myszę, może naiwnie wierząc, że w ten sposób oprócz farmakologicznej terapii dajemy jej ten pierwiastek siły, który pozwoli po raz kolejny podnieść się z popiołów. Czy pomogło? Pewnie niewiele, ale po raz kolejny cudowna,
a często niedoceniana doktor Gosia wyciągnęła naszą królową za uszy i przywróciła do świata żywych.
I znowu nie myślimy ile to potrwa. Nie wybiegamy w przyszłość. Żyjemy tą każdą chwilą kiedy Mysza jest z nami. I dziękujemy za każdy jej miarowy oddech.

Prawdziwa miłość boli.

Prawdziwa miłość, to strach, to nieustanny niepokój, to troska. Ale prawdziwa miłość to również cudowne chwile, wspaniałe wspomnienia, wzruszenia, to codzienne, ustawiczne znajdowanie w sobie pierwiastka dobroci, żeby nie stać się martwą, wypaloną skorupą już za życia.   
 I DLATEGO: I LOVE MYSZU :-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz