niedziela, 16 września 2012

Przygoda XXXI Czyli: Zatrzymani.


Urodzeni modele i modelki. Praca z takimi psiakami przy zdjęciach jest oczywiście niewątpliwie wielką przyjemnością i radością. 
Natomiast jeśli chodzi o wspomnienia z tych zdjęć, to są one wypierane przez takie, gdzie trzeba się napracować. Gdzie niejednokrotnie trzeba przelać litry potu, gdzie czasem zdarza się popłynąć krew i łzy złości spowodowanej frustracją, że ujęcia zupełnie nie wychodzą, bo…
Bo dopiero na planie zdjęciowym trzeba znaleźć zupełnie nowy, czasem bardzo niekonwencjonalny sposób na przekonanie zwierzęcia do współpracy tak, aby fotografie pokazywały go takim, jakim jest naprawdę, żeby uzyskać ten przekonywujący dla potencjalnych nowych opiekunów efekt prawdziwego, przekonywującego obrazu danego modela.

Tak było właśnie w przypadku Tio.
W kojcu, czy tez poza nim, bardzo fajny pies. Ogromnie kontaktowy, radosny, żywiołowy. Po przyprowadzeniu na plan zdjęciowy niestety okazało się, że to zupełnie nowe dla niego doświadczenie w życiu, czyli widok osoby z aparatem, blendy po prostu wpłynęły na niego ogromnie deprymująco. Za wszelką cenę usiłował schować się przed obiektywem. Wszystkie nasze wysiłki skupiały się nie na tym, żeby robić mu zdjęcia, ale na tym, żeby w ogóle utrzymać go na skrawku trawnika, gdzie pozują psiaki podczas sesji plenerowych.
Żadne z dotychczasowych stosowanych sposobów absolutnie nie miały w jego przypadku zastosowania. 
Facet po prostu klasycznie „zaciął” się, jakby po drugiej stronie to nie był obiektyw aparatu, a co najmniej boa dusiciel.
Czas płynął, przedpołudniowe słońce mocno już przygrzewało. Czułem ściekające po plecach i skroniach strużki potu, a mózg pracował na najwyższych obrotach w celu znalezienia sposobu na rozwiązanie tej trudnej sytuacji.
     - Jakieś tam zdjęcia są. Trudno skoro nie ma ochoty na pracę, to może dajmy sobie spokój. - Stwierdziła fotografka, której zarówno temperatura jak i siedzenie w dość niewygodnej pozycji, również dawały już się we znaki.
     - No nie, przecież nasza ekipa tak łatwo się nie poddaje. - Uśmiechnąłem się i usiadłem obok psa.

Właśnie! Usiadłem!

I tu mnie olśniło, jak mam zluzować psa. To było takie proste, że aż nie mogłem uwierzyć, że wcześniej na to nie wpadłem. Trzeba było zastosować, jak to dzisiaj nazywam, zejściem do „parteru”. 
Położyłem się na trawie i przyciągnąłem do siebie Tio, który początkowo zaskoczony stawiał lekki opór, ale po chwili zastanowienia położył się obok mnie wciąż jednak spięty 
i gotowy do natychmiastowego zerwania się i ucieczki.
Unosił co chwilę głowę czujnie lustrując, czy wszystko w porządku i czy przedmiot, który trzyma pani Mariola nie niesie ze sobą żadnego zagrożenia. 
Widząc, że pies nadal nie może się do końca odprężyć uniosłem głowę i zacząłem monotonnie szeptać mu prosto do ucha:
     - No i co głuptasie? Widzisz, że nic złego się nie dzieje. Po co się tak denerwujesz. Zrobimy ci zdjęcia i pójdziesz do domu. Przecież nie chcesz tu spędzić nie wiadomo ile czasu. No to jak będzie?

Odwrócił pysk w kierunku mojej twarzy. Popatrzył mi prosto w oczy po czym niespodziewanie zupełnie mnie zaskakując przejechał po niej swoim wilgotnym, ciepłym ozorem. Następnie westchnąwszy głęboko położył łeb na trawie, przymykając ślepia. 

Oczywiście nie sądzę, żeby treść słów tak na niego podziałała, to raczej ta monotonna intonacja spowodowała, że stres zaczął mu odpuszczać.
Położyłem na nim głowę.
Drgnął lekko, ale nie usunął się. I tak leżeliśmy obydwoje z zamkniętymi oczami. 
Słyszałem szmer jego bijącego serducha, którego rytm powoli się uspokajał. 
Czułem przyjemne ciepło jego sierści na policzku. 
I leżeliśmy tak zatrzymani w czasie i przestrzeni. 
Wszystko dookoła przestało istnieć na moment. 
Wszystko inne przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. 
Zapomnieliśmy po co tu przyszliśmy.
Byliśmy tylko ja i Tio.

Nasze oddechy zrównały się w jednym rytmie. I tkwilibyśmy tak jeszcze nie wiadomo jak długo, gdyby nagle nie dobiegł nas głos pani Marioli:
     - No co tam panowie, długo jeszcze będziecie się opalali, bo chociaż to ładny obrazek to jednak jeszcze inne psiaki czekają na zdjęcia.

Zerwaliśmy się na równe nogi. 
Tak ten sposób pomógł, bo chociaż napięcie nie do końca opuściło Tio to jednak już zdecydowanie lepiej się z nim pracowało przy zdjęciach, które zresztą pomogły mu znaleźć nowy dom.

wtorek, 4 września 2012

Przygoda XXX Czyli: „Nieudane” zdjęcia.



Pierwotny tytuł tego opowiadania miał brzmieć: „Poskromienie złośnicy.” 
Jednak po krótkim namyśle doszedłem do wniosku, że nie odpowiadałby on prawdzie. 
Bo złośnicy w trakcie sesji nie udało się poskromić żadną miarą. 
Może teraz, kiedy już od jakiegoś czasu jest w domu, jej proces wychowawczy przebiega dużo bardziej pomyślnie, ale tego nie wiem, bo póki co Stokrotka, bo o niej mowa, nie odezwała się jeszcze do nas.
Obraziła się, czy co?

  Beżowe maleństwo, które przy odrobinie dobrej woli mieściło się na dłoni. 
Słodkie i niewinne stworzonko, które jak nie było zajęte pochłanianiem jedzenia to spało zwinięte w kuleczkę na posłaniu Timona, naszego czworonożnego biurowego wyjadacza
i pupila kierownika, który na czas pobytu Stokrotki dostał eksmisję ze swojego wiklinowego posłania. Co zresztą, jako znany zazdrośnik, zniósł całkiem dzielnie.

Za każdym razem kiedy na nią patrzyłem nachodziła mnie refleksja jak trzeba być bezdusznym, żeby porzucić taką kruszynkę w zsypie na śmieci?
Nie zrozumiem i nigdy nie zaakceptuję takich zachowań.

No w każdy razie znalazła się u nas w schronisku, a że był poniedziałek więc wiadomo: 
Na zdjęcia i do domu i to jak najszybciej!

I choć, jak już wiecie, różnie to bywa z robieniem fotek takim maluchom, to jednak takiego „cyrku” jaki nastąpił podczas sesji Stokrotki w życiu bym nie przewidział.
Dyżurny biały „misiek” już rozłożony na trawniku.
Pani Mariola z aparatem w gotowości.
Lecę z maluchem na rekach.
Stawiam na kocyku i …

I trzask, trzask, trzask sesja zakończona koniec opowiadania.

Chciałoby się!

Stawiam ci ja Stokrotkę na „miśku”, a ona jak nie ona. Do tej pory raczej średnio aktywna, natychmiast czmychnęła na tych swoich króciutkich łapkach i zanurzyła się w trawie nie czekając, aż pani fotograf wyostrzy sobie obraz. 
Przecież ten zupełnie nieznany jej świat jest tak ciekawy. To złapała chwiejące się na wietrze źdźbło trawy i dalejże je tarmosić, to przeleciał nad jej głową motyl, więc trzeba było za nim pogonić, to wyrósł na drodze jej ucieczki kwiat i trzeba było mu się dobrze przyjrzeć.
Początkowo dość spokojnie przyjmowała przechwytywanie jej i stawianie z powrotem na kocyku.
Po którymś jednak razie chyba straciła cierpliwość, bo wściekła, że ktoś śmie jej przerywać tę krajoznawczą wycieczkę – ucieczkę, zaczęła warczeć, co w wydaniu takiego malca mogło wydawać się zabawne, ale ona była autentycznie rozwścieczona i nie zwracając uwagi na dysproporcję pomiędzy sobą, a mną próbującym ją złapać, zaczęła bronić swojej niezależności.
Kiedy chwytałem ją w ręce wiła się jak piskorz i próbowała mnie „dziabnąć” bez pardonu. Kiedy już udawało mi się ją dotaszczyć na kocyk, natychmiast z niego zwiewała nie dając żadnej szansy na zrobienie zdjęcia. Chyba, że swojego zadka z uniesionym wojowniczo ogonkiem.
  W pewnym jednak momencie znudziło jej się zwiedzanie pobliskiego trawnika, ale odkryła w jej mniemaniu świetne miejsce do zabawy. Była to ustawiona pod pewnym kątem powierzchnia blendy doświetlającej plan zdjęciowy. Najpierw wspinała się na jej uniesioną do góry krawędź, a następnie klap na tyłek i szybki zjazd w dół. Musiała się świetnie bawić, bo stosując technikę zwodów (nasi piłkarscy kadrowicze mogliby się od niej uczyć) i unikając moich i pani Marioli dłoni, wykonała całą serię takich zjazdów poszczekując w tonacji wyraźnego zachwytu.

  Owszem wyglądało to dość zabawnie, ale czas biegł nieubłaganie, a zdjęć brak. Tym razem fotografka próbowała negocjować z małą jędzą, ale nadaremnie, bo Stokrotka tylko na nią spojrzała tymi swoimi słodkimi ślepkami i dalejże próbować zjeżdżać. 
I wara od niej, bo ona teraz ma lepsze zajęcia niż tam jakieś głupie zdjęcia. 
Przyuważyła bezpańsko pozostawiony na czas negocjacji aparat, więc nie słuchając już naszych wywodów, a wręcz będąc nimi wyraźnie znudzona doskoczyła do niego złapała za pasek i dalejże ciągnąć go po betonowej kostce.
     - O nie! Tego już za wiele! W tej chwili przestań! - Krzyknęła pani Mariola.
A Stokrotka, owszem puściła pasek, spojrzała pełnym wyrzutu wzrokiem na fotografkę, po czym czmychnęła oburzona, że ktoś śmie na nią krzyczeć i zaczęła biec przed siebie po parkingu, nie zwracając uwagi na nasze wołania.
„Pałka” jednak się przegięła kiedy usiłowałem ją przechwycić podczas tego niefrasobliwego spaceru, a ona bez namysłu wbiła mi się tymi swoimi szczenięcymi kiełkami w palec i tak zawisła, napawając się chwilową przewagą i sycąc moim cierpieniem.
     - I tak zrobimy ci zdjęcia, moja królowo. - Wysyczałem trzymając się za krwawiący palec.

Jak obiecałem, tak się stało pomimo protestów w postaci warknięć, prychnięć itp. zabiegów ze strony złośnicy. Na koniec padło już sakramentalne stwierdzenie pani Marioli:
     - Nie wiem czy wyszły jakieś przyzwoite zdjęcia przy takim wiercipięcie. 
Okaże się w domu.

Nasza modelka zupełnie nie przejęła się tym, czy zdjęcia wyszły, czy nie. 
Zerwała sobie jakiś polny kwiatek i trzymając go w pyszczku położyła się na wybitnie zmaltretowanym „miśku” i po chwili smacznie spała. 
Zmęczyło się biedactwo!

Zdjęcia wyszły i to takie, że gdybym nie poznał charakterku Stokrotki podczas sesji to w życiu bym nie uwierzył, że takie maleństwo potrafiło zdemolować naszą ekipę. 
Cóż, ma zadatki na prawdziwą gwiazdę. 
A z nimi jak wiadomo życie ciekawe, ale niełatwe.   
Zdjęcia? Nie mam czasu!