wtorek, 7 sierpnia 2012

Przygoda XXI Piter, czyli dwadzieścia cztery kilo miłości.

Ta historia nie dotyczy bezpośrednio wydarzeń związanych z sesją fotograficzną, ale wydała mi się dość urzekająca, że postanowiłem się z nią z Wami podzielić. 
Kiedy piszę te pierwsze zdania muszę się nieźle gimnastykować, bo na kolanach leży mi właśnie Piter.


Kto to jest Piter?


O, to bardzo ładny, biały bullterier. 
Swój łeb wsadził mi pod pachę i wierzcie lub nie, ale smacznie chrapie. Zanim jednak doszliśmy do takiego stopnia poufałości, nie było wcale tak miło. 
O co to, to nie!


   Piter został przywieziony z interwencji po telefonie od przerażonych mieszkańców kamienicy, przed którą się położył i do tego stopnia ich przeraził, że nikt nie śmiał nawet wychylić z niej nosa. 
Cóż, zła sława ciągnie się za tą rasą. 
I tu pewnie narażę się miłośnikom tych psów, że ja też do czasu spotkania Pitera, raczej nie miałem o nich pozytywnej opinii. Choć muszę przyznać, że mój kontakt do tej pory 
z przedstawicielami tej rasy był znikomy. 
Najbardziej chyba przerażała mnie ich fizjonomia.
Taka bez wyrazu, ba posunę się nawet dalej: nieczytelna. 
Na zasadzie: ugryzie mnie już, czy dopiero za chwilę.

  Oczywiście po przyjechaniu do schroniska nasz bohater był przerażony niemożebnie, a co za tym idzie, niezbyt miły i chętny do jakiegokolwiek kontaktu. No i trudno mu się dziwić. Nikt nie byłby zbyt wylewny, gdyby trafił do miejsca, gdzie około czterysta psich gardeł wydaje taki hałas. 

 Dalej było tylko jeszcze gorzej. 
Kiedy trafił do kojca wbił się w kąt i tylko drżał. 
Każdy kolejny dzień tylko pogarszał całą sytuację. Piter nie jadł, nie pił i zamykał się coraz bardziej w swoim świecie lęku.
     - Chodź, może tobie uda się go wyciągnąć z kojca, bo na widok smyczy zaczął na mnie warczeć i obawiam się, że w końcu się rzuci. A nie możemy go tam zostawić, bo będzie po psie! On po prostu w końcu zwariuje ze strachu. - Wpadła któregoś dnia do pokoju koleżanka.
     - Dobrze mogę spróbować, ale nie powiem, że nie mam „cykora”. - Odparłem 

z mieszanymi uczuciami.

   I poszedłem ze smyczą w dłoni i duszą na ramieniu. Siedział bidak, przyklejony do ściany, drżący i ze spuszczonym łbem.
     - No chodź mały. - Zacząłem do niego przemawiać, nerwowo przełykając ślinę.

     - Chodź, pójdziemy stąd gdzieś, gdzie będzie spokojniej. - Kontynuowałem na przekór mojemu instynktowi samozachowawczemu, który nakazywał mi jak najszybciej brać nogi za pas. 
A Piter na te słodkie mowy i widok smyczy tylko wydobywał z głębi gardzieli ten charakterystyczny, głęboki warkot.


   Zrobiłem doświadczenie i schowałem smycz za plecy. Pies natychmiast się uspokoił. „Tu cię mam! Ktoś używał wobec ciebie argumentu siły, a smycz była narzędziem”. To odkrycie jednak w niczym nie posunęło sprawy wyprowadzenia psa z kojca.
„Raz kozie śmierć!” - z tą myślą wszedłem do klatki z nieustannie warczącym Piterem. Może i było to nierozważne, bo nie miałbym żadnej szansy wycofania się, gdyby jednak postanowił ruszyć na mnie, ale w tym momencie priorytetem było jak najszybsze wyciągniecie go z kąta i zabranie w jakieś spokojne miejsce, gdzie mógłby się wyciszyć 

i wrócić do równowagi.

   Siadłem naprzeciw niego i przemawiając najłagodniej jak potrafiłem, zacząłem się znowu przysuwać ze smyczą, a on oczywiście znowu zaczął warczeć, wycofywać wzdłuż ściany, opuszczając łeb tak, żebym nie był w stanie mu jej założyć. 

Już wtedy instynktownie, gdzieś w głębi podświadomości wyczułem, że na pewno nie rzuci się na mnie w bezpośrednim ataku. 
I tak pomaleńku, pomaleńku zacząłem mu wsuwać pętlę smyczy, aż w końcu całym obwodem objęła jego kark. Jeszcze tylko szarpnął przestraszony, ale stanął w miejscu i z podkulonym ogonem czekał na to, co będzie dalej.
     - Ufff! - Westchnąłem, ocierając pot z czoła i czując, jak koszulka również nim przesiąknięta, lepi mi się do pleców. Pierwszy krok zrobiony i obyło się bez strat.
     - No dalej, teraz pójdziemy na spacer. - Rzuciłem do psa.


Początkowo Piter zapierał się i nie chciał iść, ale trwało to zaledwie chwilę, bo kiedy opuściliśmy budynek, w którym znajdował się kojec,  ruszył szybko przed siebie.

   Potem szybka narada wojenna: Co z nim teraz zrobimy, bo nie po to wyciągaliśmy go z jednego kojca, żeby wrzucić do następnego!
     - Wiem! - Rzuciła koleżanka. - Pomieszka z tobą w pokoju, zanim znajdziemy mu odpowiedzialnych właścicieli.
     - O co to, to nie! Nie ma mowy! Nie mam ochoty być pożartym przez niego! - Żachnąłem się.
    - Ty go wyciągnąłeś z boksu, ty musisz go teraz przechować i uspokoić.


A Piter siedział wciąż cały drżący i wodził po nas wzrokiem.
     - Słuchaj, on potrzebuje bliskości człowieka. Co ci szkodzi spróbować. - Kontynuowała prosząco koleżanka.
     - Co mi szkodzi! Na przykład urwana ręka, albo noga może mi zaszkodzić! - Odparłem ironicznie.
     - Oj, jak zwykle przesadzasz! Nie chcę umniejszać twojej zasługi, ale gdyby chciał ci zrobić krzywdę, to już z kojca wyciągalibyśmy cię w kawałkach, a zresztą zobacz, jak on na ciebie słodko patrzy.
     -Hmmm….. Nie sądzę, żeby to było słodkie spojrzenie. Raczej patrzy na mnie, jak na kolejny posiłek i to niezbyt pożywny. No, ale skoro już tak bardzo mnie nie lubicie, to niech wam będzie i niech tu zostanie.
     - Super! To teraz zostawiamy was samych i pogadajcie ze sobą, a my idziemy, żeby facet się wyluzował.- Uśmiechnęła się słodko koleżanka i całe towarzystwo ulotniło się w jednej sekundzie.

   No i tak siedzieliśmy naprzeciw siebie. 

Ja na krześle, gotów w każdej chwili do salwowania się ucieczką na najwyższy punkt, czyli szafę z dokumentami i on, patrzący na mnie spod byka, nieustannie śledzący każdy mój najmniejszy ruch.
     - No i co powiesz misiaczku. - Próbowałem zagaić rozmowę.
     - Wrrrrrrrr…..! - Usłyszałem w odpowiedzi.
     - Okej! Już się nie odzywam. - Uniosłem ręce w geście poddania.


   Tkwiliśmy tak na swoich pozycjach już dłuższy czas. Cały ścierpłem, a nie było nadziei, żeby ktoś się pojawił z odsieczą. Wszyscy zdrajcy mnie porzucili i teraz pewnie czekali pod drzwiami na moje przedśmiertne okrzyki, kiedy ta bestia będzie mnie szatkować swoimi kłami! A tymczasem pies z biegiem czasu kiedy czuł, że raczej nic mu nie grozi, zaczął się wyluzowywać.
   Najpierw przestał drżeć, a potem rozłożył się wciągając tylne łapy i od czasu do czasu pomrukując, nie przestając czujnie mnie obserwować tym swoim bezlitosnym, rekinim wzrokiem. 

   I wtedy, nie wiem dlaczego, przypomniała mi się scena z filmu „Zabójcza broń III”, kiedy to Mel Gibson w specyficzny sposób poskramia wielkiego rottweilera. 
Tak, tak wiem, że to idiotyczne, bo tamten brytan był z pewnością tresowany do tej sceny, kiedy to razem z aktorem skamlącym jak pies, turlają się w wielkiej przyjaźni po podłodze. 
Ja natomiast miałem przed sobą zwierzaka, którego nie znałem i który w tym momencie nie był nastawiony zbyt pozytywnie do otoczenia. Postanowiłem jednak spróbować, bo przecież nie będę z nim tak siedział, nie wiadomo ile czasu, a nóż to coś pomoże. 

   Powoli zszedłem z krzesła i siadłem na podłodze. Piter niespokojnie się poruszył, ale jeszcze nie wstał. Potem zacząłem mniej lub bardziej udolnie naśladować odgłos skamlącego psa. 

Leżący do tej pory zwierzak zerwał się na równe łapy i skoczył w moim kierunku! Zamknąłem oczy i pochyliłem głowę tak, żeby ochronić twarz. Już w myślach żegnałem się 
z całym światem. Wybaczałem i prosiłem o wybaczenie, gdy poczułem na swoich włosach jego gorący oddech, a mojego ucha dotknął jego mokry jęzor. 
Uniosłem ostrożnie głowę i wtedy dostałem całusa centralnie w nos. 
Jeszcze z niedowierzaniem,  że nic mi nie zrobił powtórzyłem odgłos skamlenia, a wtedy Piter równie nieśmiało i ostrożnie zaczął merdać ogonem i próbował znowu dać mi całusa.
     - Mam cię! Teraz już jesteś mój. - Wyszeptałem jeszcze drżący z emocji, ale dumny 

i wzruszony. - Wróciłeś piesku do nas. - I przytuliłem jego łeb do piersi.


A on wtulił we mnie ten swój nochal i głęboko westchnął, jakby dopiero teraz opuściło go to całe napięcie i ten ogromny stres. W końcu zrozumiał, że już może poczuć się w miarę bezpiecznie.
Skończyliśmy to bratanie w ten sposób, że ja leżałem na podłodze, a Piter na mnie z głową przytuloną do mojej twarzy. Na to otworzyły się drzwi od pokoju i stanęła w nich koleżanka.
     - Przyszłam sprawdzi...  - Zamilkła w połowie słowa i przez chwilę stała zaskoczona. Po czym uśmiechnęła się szeroko i dokończyła. - No co za miłość! Ja wiedziałam, że sobie poradzisz.

   I od tamtej chwili zostaliśmy kumplami. 

Powoli, co ja gadam,  błyskawicznie Piter zaczął się otwierać. Okazał się być cudownym zwierzęciem. Ogromnie czułym, delikatnym, radosnym i nieprzytomnie oddanym. 
Nie był już dla mnie nieczytelnym, groźnym psem. 
Jego radość przy każdym powitaniu, wyrażana całym ciałem jest tak wzruszająca, że nie sposób przejść koło niego obojętnie, nie poświęcając mu choć minuty czułości. 

Poruszający najgłębsze pokłady wrażliwości jest widok psa trzymającego łeb na butach swojego pana, bo skoro on sam jest nieobecny, to jest chociaż jego zapach. Przy tej okazji okazało się, że Piter ma znakomitą zdolność wyciągania sznurówek z tychże butów.
Niesamowite wrażenia są w trakcie zabawy, kiedy to mając świadomość, że te same kły, którymi może zrobić z człowieka tatar potrafią chwytać tak delikatnie, że nawet ich nie czuć na gołej skórze.


   A szczytem tej naszej zażyłości jest moment, kiedy „maleństwo” wskakuje na ręce 
i opierając się przednimi łapami o barki, sprzedaje całusy. W tej sytuacji zrobienie fotek nie nastręczało absolutnie żadnych trudności i wystarczył talent pani Marioli.


   Patrzę w tej chwili na tego łobuza i wzdycham, bo okres kwarantanny powoli dobiega końca. Właściciel się nie pojawił i może dobrze, bo według oceny behawiorysty, nie był najlepszy.

Czas Piter iść do domu!
Na pewno lepszego i bardziej odpowiedzialnego, w którym będziesz szczęśliwy. 

I chociaż wiem, że tak powinno być i tak będzie najlepiej, to gdzieś tam głęboko w sercu pojawia się lekkie ukłucie żalu, że nasza przygoda powoli dobiega końca. 

Wiem jedno, że do końca życia nie zapomnę tych krótkich chwil naszej przyjaźni. Tych momentów grozy, a potem wspólnych spacerów, zabaw w przeciąganie twojej ukochanej szmaty, gonienia za tobą kiedy uciekałeś ze ukradzionymi sznurówkami, chwil kiedy rozwalałeś się na moich kolanach i przybierając najbardziej nieprawdopodobne pozy smacznie chrapałeś. Nigdy nie zapomnę tych chwil, kiedy wtulałeś się we mnie i wzdychałeś taki spokojny, kiedy nadstawiałeś się do głaskania, kiedy siadałeś mi na stopach próbując uniemożliwić mi wyjście z pracy. 

Dziękuję ci za to, że bulterier wcale nie znaczy bandyta. 
Bo problem nie jest w was, tylko jak zwykle w nas, ludziach. 
Ale z tym musimy sobie poradzić już sami. Nikt za nas tego nie zrobi. 



I jak tu mnie nie pokochać?


2 komentarze:

  1. Wzruszająca historia, wspaniale opisana. Podziwiam za odwagę i szczerość. Pozdrawiam :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. ps, Piter to bulterrier a nie pitbulterrier :P ale ogólnie to wspaniała historia :)

    OdpowiedzUsuń