czwartek, 16 sierpnia 2012

Przygoda XXVIII Czyli: Zdjęcia, których nie będzie.


Zwyczajny poranek na przystanku autobusowym. Ludzie śpieszący się do swoich ważnych, w ich mniemaniu zajęć.
Skupione, zamyślone twarze, ładne i zwyczajne, na których jeszcze niedawno gościło senne marzenie. Ludzki tłum podążający we wszystkich kierunkach, goniący za sprawami dnia codziennego. Autobusy przyjeżdżające i odjeżdżające w rytmie wyznaczanym przez ustalone rozkłady jazdy. Niczym przedpotopowe potwory pochłaniające grupki ludzi i uwożące ich 
w nieznanych kierunkach, do nieznanych i zupełnie mi obojętnych celów.
Widok poranka wielkiego miasta budzącego się do życia, powtarzający się, jak zapętlony obraz 
z kamery przemysłowej. Opatrzony, spowszedniały i nie budzący większych emocji, niczym kolejny bilboard reklamujący następny, zupełnie niepotrzebny nam do życia produkt, który mijamy obojętnie nawet nie unosząc głowy i nie czytając sloganu reklamowego.

  Jednak tego dnia przystanek nie był taki sam, jak zwykle, a to za sprawą jego.
Siedział na brzegu wysepki przystanku, ze ślepiami skierowanymi w jeden punkt, umiejscowiony gdzieś daleko na  horyzoncie postrzępionym wznoszącymi się urbanistycznymi wytworami ludzkiej myśli.
Pies.
Nie, nie żaden nadzwyczajny, czy też szczególnie piękny. Taki zwyczajny, jak to zwykliśmy określać mieszaniec, lub w mniej eleganckiej nomenklaturze: kundel.
Nieduży, smukły o nieproporcjonalnie długich w stosunku do reszty ciała łapkach. Jasno beżowy kolor sierści zakłócała tylko ciemniejsza plama włosów ciągnąca się od karku poprzez grzbiet, aż po ogon. Ostro zarysowane ciemniejsze łuki sierści nad ślepiami nadawały jego mordce wyraz wiecznego zdziwienia, a figlarnie sterczące na boki uszy 
o podkręconych w dół końcówkach, dopełniały tego obrazu zwyczajności.

  Tylko jego obecność w tym miejscu i raczej nietypowe zachowanie sprawiało, że zwrócił moją uwagę.
Po pierwsze był sam i nie widać było, żeby gdzieś w pobliżu znajdował się jego właściciel, 
a po drugie ta jego wyrażana w całej postawie obojętność w stosunku do otaczającego 
i mijającego go bez ustanku tłumu.
Sprawiał wrażenie, jakby znajdował się pod niewidzialną kopułą, która odgradzała go od wrogiego, mknącego w nieznanym kierunku świata. Tkwił niczym posążek, jakby nie był żywą istotą tylko elementem mającym uatrakcyjnić szary przystanek.

  Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował nawiązać kontaktu z tak intrygująca postacią. 
Zagwizdałem, ale nie było żadnej reakcji.
Gwizdnąłem po raz wtóry i wtedy wolno odwrócił głowę w moim kierunku. W jego ślepiach nie dostrzegłem zainteresowania, a tylko lekkie zniecierpliwienie, jakbym przeszkodził mu w czymś ogromnie ważnym. 
Patrzył tak przez chwilę sprawiając, że poczułem się jak jakiś natręt, który swoim niefrasobliwym zachowaniem burzy coś bardzo istotnego, a dla mnie niepojętego. Następnie odwrócił łeb z powrotem dając do zrozumienia, że nie poświęci mi już ani sekundy cennego czasu.

  I znowu siedział zastygły w swoim oczekiwaniu. W tej samej chwili nadjechał mój autobus. Jeszcze przez chwilę obserwowałem go przez szybę, zanim całkowicie zniknął z mojego pola widzenia.
Cały dzień nurtowało mnie jedno pytanie: Czy będzie w tym samym miejscu kiedy będę wracał.

Jednak nie. 
Miejsce, na którym rano siedział było puste.
Odetchnąłem z ulgą, a więc jednak czekał na kogoś.

  Tym większe było moje zdziwienie i konsternacja, kiedy następnego dnia zastałem go siedzącego w tym samym miejscu i w tej samej pozycji. 
Z tą jednak różnicą, że tego dnia padało. Ale na nim nie robiło to większego wrażenia. Woda spływała wielkimi kroplami po jego sierści, a jedyną oznaką, że czuwa były momenty, kiedy poruszał swoim czarnym nosem usiłując złapać niewyczuwalną dla mnie woń zapachu. Pomimo przemoczonej sierści nawet nie próbował otrząsać z siebie wody, jakby fatalne warunki atmosferyczne nie miały dla niego najmniejszego znaczenia. 

  Nie zważając na wlewające mi się za kołnierz strugi wody podszedłem do niego rezygnując z zadaszonego miejsca pod wiatą, kucnąłem i wyciągając w jego kierunku dłoń powiedziałem:
     - No co mały, czekasz na kogoś, czy zgubiłeś się?
On podniósł łeb i obrzuciwszy mnie uważnym, pełnym nieufności spojrzeniem podniósł się 
i cofnął o kilka kroków.
     - Nie bój się. - Powiedziałem pojednawczym tonem, żeby go nie spłoszyć. - Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, ale strasznie mi cię szkoda, że tak mokniesz.
Ale on już nie raczył na mnie spojrzeć tylko z odwróconym w bok łbem oczekiwał, aż sobie pójdę.
Wyjąłem kanapkę owiniętą w pergamin. Odwinąłem ją i położyłem przed nim, chowając kulkę papieru do kieszeni.
     - Masz tu, zjedz coś. - Zachęcałem go, jednocześnie odchodząc na taką odległość, która 
w jego odczuciu musiała być bezpieczna.
Nie ruszył się z miejsca pomimo, że po jego wyglądzie można było sądzić, iż nie odżywia się regularnie, chociaż nie był też jakoś skrajnie wychudzony. 

Tkwił w swoim miejscu czekając, aż tak jak poprzedniego dnia, wsiądę do swojego autobusu. Z nosem przylepionym do szyby obserwowałem go, ale dopóki nie zniknął mi z pola widzenia na pewno nie zmienił swojej pozycji.

  Oczywiście historia się powtórzyła i po południu na przystanku jego miejsce ziało pustką. Strasznie mnie to intrygowało, ale nie miałem zupełnie pomysłu, gdzie go szukać na tak wielkim obszarze. „Na pewno siedzi gdzieś teraz w domu, w cieple i już suchy”. Przekonywałem sam siebie, jakoś nie do końca w to wierząc.

Kolejnego dnia historia się powtórzyła.
Z tym, że wieczorem siedząc w domu powziąłem postanowienie: „Jutro postaram się zabrać go ze sobą do pracy. Przecież nie może tak wysiadywać na przystanku. 
Nie wiadomo, gdzie potem łazi i jeszcze w końcu spotka go coś złego. A tak będę miał go na oku. Zrobimy mu sesję zdjęciową. Umieścimy go na stronie, porozwiesza się ogłoszenia. Może faktycznie się zgubił i teraz ktoś go szuka”.

  Zasnąłem uspokojony i zadowolony z powziętej decyzji. Rano przygotowany, ze smyczą 
i obrożą w kieszeni, dziarsko szedłem w kierunku przystanku. 
Nie było go! 
Przyzwyczaiłem się do takiego widoku w godzinach popołudniowych, ale teraz rano!
Targnęły mną złe przeczucia. Coś mu się musiało stać! A ja tak długo zwlekałem, żeby mu pomóc. 
Zacząłem rozpytywać w tłumie oczekujących, czy ktoś nie widział psa, ale uzyskiwałem tylko odmowne odpowiedzi, którym towarzyszyły zdziwione spojrzenia. 
Z ciężkim sercem wsiadłem do autobusu. 
Z niegasnącą nadzieją wypatrywałem przez zabrudzoną szybę licząc, że po prostu tego dnia spóźnił się i zaraz zobaczę jego postać siadającą w miejscu, w którym zwykle był. Nic takiego, wbrew moim nadziejom się nie stało. 

  Przez kilka dni chodziłem jak struty, nie mogłem zrzucić tkwiącego gdzieś w głębi serca ciężaru. Próbowałem go, wbrew zdrowemu rozsądkowi, poszukiwać w pobliskich zaułkach, ale wszystko na nic! Zniknął bez śladu.
W końcu stanąłem zrezygnowany na środku chodnika i powiedziałem sam do siebie na głos: „Ofiaro losu, a może to Bóg zesłał anioła pod jego postacią, żeby sprawdzić naszą wrażliwość, a ty nawaliłeś!”
 Przechodząca starsza pani, której wcześniej nie zauważyłem, obrzuciła mnie wymownym spojrzeniem i dyskretnie popukała się w czoło. Wzruszyłem tylko ramionami i przygarbiony poczłapałem przed siebie otulony zapadającym zmrokiem. 

  Codziennie z nową nadzieją oczekiwałem, że jednak go zobaczę. 
Nic z tego! 
Aż do pewnego poniedziałkowego poranku. Patrzę i przecieram oczy ze zdumienia. 
To on! 
Cała jeszcze nie przegoniona senność zniknęła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Serce zabiło mi żywiej. 
Ogarnęła mnie radość porównywalna do pierwszych ciepłych promieni wiosennego słońca. Szedł dumnie na smyczy u boku jakieś postaci, którą widziałem w przeciwieństwie do niego samego dość niewyraźnie. Wyczuł, że ktoś go obserwuje, bo nagle delikatnie szarpnął, stając w miejscu i odwracając łeb w moim kierunku. 
Tak, to na pewno był on! 
Te same ślepia tylko teraz błyszczące, radosne, pełne życia. Patrzył na mnie uważnie. Patrzył i zdawał się mówić: „Widzisz, już się nie musisz o mnie martwić, bo przecież wiem, że się martwiłeś. Mam swojego pana i swój dom. Zresztą miałem go zawsze. Trzymaj się! Będę cię pamiętał, choć raczej już nigdy się nie spotkamy”. 
Po czym odwrócił łeb i poszli w sobie tylko znanym kierunku. Patrzyłem za nimi, aż ich postacie nie zniknęły zupełnie za zakrętem uliczki. 
Westchnąłem z ulgą i nie mogąc już dłużej tłumić rozpierającej mnie radości zakrzyknąłem z całych sił: „Hurrrrrrra!” Budząc tym nietypowym zachowaniem powszechne zainteresowanie. Nic mnie to nie obchodziło, czy w tej chwili ktoś uważa mnie za wariata, pijanego, czy o zgrozo……. naćpanego po czubki uszu. 

 Po chwili uspokoiłem się i przyszła ważna refleksja, że chociaż tych zdjęć nie będzie, to przecież dzisiaj jest poniedziałek i jeszcze tyle aniołów czeka w schronisku na swoje domy. Czas na kolejną sesję zdjęciową! Do roboty!

1 komentarz: