Zwyczajny poranek na przystanku
autobusowym. Ludzie śpieszący się do swoich ważnych, w ich mniemaniu zajęć.
Skupione, zamyślone twarze, ładne i
zwyczajne, na których jeszcze niedawno gościło senne marzenie. Ludzki tłum
podążający we wszystkich kierunkach, goniący za sprawami dnia codziennego.
Autobusy przyjeżdżające i odjeżdżające w rytmie wyznaczanym przez ustalone
rozkłady jazdy. Niczym przedpotopowe potwory pochłaniające grupki ludzi i
uwożące ich
w nieznanych kierunkach, do nieznanych i zupełnie mi obojętnych
celów.
Widok poranka wielkiego miasta
budzącego się do życia, powtarzający się, jak zapętlony obraz
z kamery
przemysłowej. Opatrzony, spowszedniały i nie budzący większych emocji, niczym
kolejny bilboard reklamujący następny, zupełnie niepotrzebny nam do życia
produkt, który mijamy obojętnie nawet nie unosząc głowy i nie czytając sloganu
reklamowego.
Jednak tego dnia przystanek nie był taki sam, jak zwykle, a to za sprawą
jego.
Siedział na brzegu wysepki przystanku,
ze ślepiami skierowanymi w jeden punkt, umiejscowiony gdzieś daleko na horyzoncie postrzępionym wznoszącymi się
urbanistycznymi wytworami ludzkiej myśli.
Pies.
Nie, nie żaden nadzwyczajny, czy też szczególnie
piękny. Taki zwyczajny, jak to zwykliśmy określać mieszaniec, lub w mniej
eleganckiej nomenklaturze: kundel.
Nieduży, smukły o nieproporcjonalnie
długich w stosunku do reszty ciała łapkach. Jasno beżowy kolor sierści
zakłócała tylko ciemniejsza plama włosów ciągnąca się od karku poprzez grzbiet,
aż po ogon. Ostro zarysowane ciemniejsze łuki sierści nad ślepiami nadawały
jego mordce wyraz wiecznego zdziwienia, a figlarnie sterczące na boki uszy
o
podkręconych w dół końcówkach, dopełniały tego obrazu zwyczajności.
Tylko jego obecność w tym miejscu i
raczej nietypowe zachowanie sprawiało, że zwrócił moją uwagę.
Po pierwsze był sam i nie widać było,
żeby gdzieś w pobliżu znajdował się jego właściciel,
a po drugie ta jego
wyrażana w całej postawie obojętność w stosunku do otaczającego
i mijającego go
bez ustanku tłumu.
Sprawiał wrażenie, jakby znajdował się
pod niewidzialną kopułą, która odgradzała go od wrogiego, mknącego w nieznanym
kierunku świata. Tkwił niczym posążek, jakby nie był żywą istotą tylko
elementem mającym uatrakcyjnić szary przystanek.
Nie byłbym sobą, gdybym nie spróbował
nawiązać kontaktu z tak intrygująca postacią.
Zagwizdałem, ale nie było żadnej
reakcji.
Gwizdnąłem po raz wtóry i wtedy wolno
odwrócił głowę w moim kierunku. W jego ślepiach nie dostrzegłem zainteresowania,
a tylko lekkie zniecierpliwienie, jakbym przeszkodził mu w czymś ogromnie
ważnym.
Patrzył tak przez chwilę sprawiając, że poczułem się jak jakiś natręt,
który swoim niefrasobliwym zachowaniem burzy coś bardzo istotnego, a dla mnie
niepojętego. Następnie odwrócił łeb z powrotem dając do zrozumienia, że nie
poświęci mi już ani sekundy cennego czasu.
I znowu siedział zastygły w swoim
oczekiwaniu. W tej samej chwili nadjechał mój autobus. Jeszcze przez chwilę
obserwowałem go przez szybę, zanim całkowicie zniknął z mojego pola widzenia.
Cały dzień nurtowało mnie jedno
pytanie: Czy będzie w tym samym miejscu kiedy będę wracał.
Jednak nie.
Miejsce, na którym rano
siedział było puste.
Odetchnąłem z ulgą, a więc jednak
czekał na kogoś.
Tym większe było moje zdziwienie i
konsternacja, kiedy następnego dnia zastałem go siedzącego w tym samym miejscu
i w tej samej pozycji.
Z tą jednak różnicą, że tego dnia padało. Ale na nim nie
robiło to większego wrażenia. Woda spływała wielkimi kroplami po jego sierści,
a jedyną oznaką, że czuwa były momenty, kiedy poruszał swoim czarnym nosem
usiłując złapać niewyczuwalną dla mnie woń zapachu. Pomimo przemoczonej sierści
nawet nie próbował otrząsać z siebie wody, jakby fatalne warunki atmosferyczne
nie miały dla niego najmniejszego znaczenia.
Nie zważając na wlewające mi się
za kołnierz strugi wody podszedłem do niego rezygnując z zadaszonego miejsca
pod wiatą, kucnąłem i wyciągając w jego kierunku dłoń powiedziałem:
- No co mały, czekasz na kogoś, czy zgubiłeś się?
On podniósł łeb i obrzuciwszy mnie
uważnym, pełnym nieufności spojrzeniem podniósł się
i cofnął o kilka kroków.
- Nie bój się. - Powiedziałem pojednawczym tonem, żeby go nie spłoszyć. -
Nie mam zamiaru cię skrzywdzić, ale strasznie mi cię szkoda, że tak mokniesz.
Ale on już nie raczył na mnie spojrzeć
tylko z odwróconym w bok łbem oczekiwał, aż sobie pójdę.
Wyjąłem kanapkę owiniętą w pergamin.
Odwinąłem ją i położyłem przed nim, chowając kulkę papieru do kieszeni.
- Masz tu, zjedz coś. - Zachęcałem go, jednocześnie odchodząc na taką
odległość, która
w jego odczuciu musiała być bezpieczna.
Nie ruszył się z miejsca pomimo, że po
jego wyglądzie można było sądzić, iż nie odżywia się regularnie, chociaż nie
był też jakoś skrajnie wychudzony.
Tkwił w swoim miejscu czekając, aż tak jak
poprzedniego dnia, wsiądę do swojego autobusu. Z nosem przylepionym do szyby
obserwowałem go, ale dopóki nie zniknął mi z pola widzenia na pewno nie zmienił
swojej pozycji.
Oczywiście historia się powtórzyła i po
południu na przystanku jego miejsce ziało pustką. Strasznie mnie to
intrygowało, ale nie miałem zupełnie pomysłu, gdzie go szukać na tak wielkim
obszarze. „Na pewno siedzi gdzieś teraz w domu, w cieple i już suchy”.
Przekonywałem sam siebie, jakoś nie do końca w to wierząc.
Kolejnego dnia historia się powtórzyła.
Z tym, że wieczorem siedząc w domu
powziąłem postanowienie: „Jutro postaram się zabrać go ze sobą do pracy.
Przecież nie może tak wysiadywać na przystanku.
Nie wiadomo, gdzie potem łazi i
jeszcze w końcu spotka go coś złego. A tak będę miał go na oku. Zrobimy mu
sesję zdjęciową. Umieścimy go na stronie, porozwiesza się ogłoszenia. Może
faktycznie się zgubił i teraz ktoś go szuka”.
Zasnąłem uspokojony i zadowolony z
powziętej decyzji. Rano przygotowany, ze smyczą
i obrożą w kieszeni, dziarsko
szedłem w kierunku przystanku.
Nie było go!
Przyzwyczaiłem się do takiego
widoku w godzinach popołudniowych, ale teraz rano!
Targnęły mną złe przeczucia. Coś mu się
musiało stać! A ja tak długo zwlekałem, żeby mu pomóc.
Zacząłem rozpytywać w
tłumie oczekujących, czy ktoś nie widział psa, ale uzyskiwałem tylko odmowne
odpowiedzi, którym towarzyszyły zdziwione spojrzenia.
Z ciężkim sercem wsiadłem
do autobusu.
Z niegasnącą nadzieją wypatrywałem przez zabrudzoną szybę licząc,
że po prostu tego dnia spóźnił się i zaraz zobaczę jego postać siadającą w
miejscu, w którym zwykle był. Nic takiego, wbrew moim nadziejom się nie stało.
Przez kilka dni chodziłem jak struty, nie mogłem zrzucić tkwiącego gdzieś w
głębi serca ciężaru. Próbowałem go, wbrew zdrowemu rozsądkowi, poszukiwać w
pobliskich zaułkach, ale wszystko na nic! Zniknął bez śladu.
W końcu stanąłem zrezygnowany na środku
chodnika i powiedziałem sam do siebie na głos: „Ofiaro losu, a może to Bóg
zesłał anioła pod jego postacią, żeby sprawdzić naszą wrażliwość, a ty
nawaliłeś!”
Przechodząca starsza pani, której wcześniej nie zauważyłem,
obrzuciła mnie wymownym spojrzeniem i dyskretnie popukała się w czoło.
Wzruszyłem tylko ramionami i przygarbiony poczłapałem przed siebie otulony
zapadającym zmrokiem.
Codziennie z nową nadzieją oczekiwałem, że jednak go
zobaczę.
Nic z tego!
Aż do pewnego poniedziałkowego poranku. Patrzę i
przecieram oczy ze zdumienia.
To on!
Cała jeszcze nie przegoniona senność
zniknęła, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Serce zabiło mi żywiej.
Ogarnęła mnie radość porównywalna do pierwszych ciepłych promieni wiosennego
słońca. Szedł dumnie na smyczy u boku jakieś postaci, którą widziałem w
przeciwieństwie do niego samego dość niewyraźnie. Wyczuł, że ktoś go obserwuje,
bo nagle delikatnie szarpnął, stając w miejscu i odwracając łeb w moim
kierunku.
Tak, to na pewno był on!
Te same ślepia tylko teraz błyszczące,
radosne, pełne życia. Patrzył na mnie uważnie. Patrzył i zdawał się mówić: „Widzisz,
już się nie musisz o mnie martwić, bo przecież wiem, że się martwiłeś. Mam
swojego pana i swój dom. Zresztą miałem go zawsze. Trzymaj się! Będę cię
pamiętał, choć raczej już nigdy się nie spotkamy”.
Po czym odwrócił łeb i
poszli w sobie tylko znanym kierunku. Patrzyłem za nimi, aż ich postacie nie
zniknęły zupełnie za zakrętem uliczki.
Westchnąłem z ulgą i nie mogąc już
dłużej tłumić rozpierającej mnie radości zakrzyknąłem z całych sił:
„Hurrrrrrra!” Budząc tym nietypowym zachowaniem powszechne zainteresowanie. Nic
mnie to nie obchodziło, czy w tej chwili ktoś uważa mnie za wariata, pijanego,
czy o zgrozo……. naćpanego po czubki uszu.
Wierność psa nie zna granic...
OdpowiedzUsuń