sobota, 4 sierpnia 2012

Przygoda II Łapcie Bethovena! Czyli bernardyny jeżdżą windą. I czy czerwony kolor drażni psy?

Tego dnia wszyscy w schronisku byli poddenerwowani. 
Zwierzaki, które przychodziły na zdjęcia, chyba to wyczuwały bo praca szła, jak po grudzie. Generalnie wszyscy oczekiwali już końca pracy, gdy w pewnym momencie koleżanka stwierdziła:
   - Zróbmy jeszcze Bethovena. Może właściciel go szuka, a jak zobaczy zdjęcia na stronie, 

to się po niego zgłosi.


Bethoven to bernardyn. 
Sami wiecie, że te psy wielkością potrafią dorównać kucykowi. Przyprowadzili go do nas ludzie twierdząc, że bez zaproszenia zagościł u nich w ogrodzie i tak mu się tam spodobało, że żadną miarą nie chciał go opuścić. 
  Bardzo łagodny i sympatyczny psiak, więc nie przewidywałem żadnych problemów 
z przyprowadzeniem go na plan. 
O jak bardzo się myliłem! 
A co potem myślałem o pomyśle koleżanki, nie nadaje się do zacytowania. 

  Bo owszem, wszystko szło dobrze do momentu, kiedy trzeba było wejść do góry po schodach. Bethoven ujrzawszy je, zbaraniał i zaparł się z taką siłą, że ja prowadząc go przodem na smyczy, zostałem poderwany do góry i spadłem z całym impetem prosto 
na niego. Misiek tylko odwrócił swój wielki łeb, a w jego brązowych ślepiach wyczytałem pytanie: „Hej! Kolego, naprawdę wiem, że jestem duży i miękki, ale czy musisz się na mnie kłaść? Może trochę szacunku?” 
Podniosłem się lekko poturbowany i skonfundowany.
   - No bracie, ty jesteś uparty, ale i ja nie odpuszczam! - powiedziałem do Bethovena, zastanawiając się, jakiego sposobu użyć, by zatargać go do góry. 

Zacząłem napierać na niego od tyłu, ale w tym samym momencie on zaparł się nosem 
o stopień i ani drgnie. Po kilku minutach bezowocnego mocowania się z „kruszynką”, siadłem całkowicie wyczerpany i sapiąc wysyczałem:
   - Ty nie jesteś pies, ty osioł jesteś! - krzyknąłem z wyrzutem patrząc w te jego maślane oczęta - Twoi przodkowie biegali po górach ratując ludzi, a ty boisz się kilku marnych schodków!


On popatrzył na mnie, odniosłem wrażenie, rozbawionym wzrokiem i dostojnie pomachał puszystą kitą.
  - O nie! Na ręce cię nie wezmę! - uprzedziłem jego zachciankę.


Wtedy z piętra usłyszałem wołanie:
     - No idziecie, czy nie! Bo my tu na was czekamy!
     - Jak jesteście tacy mądrzy, to chodźcie tu na dół i pokażcie, jak go wprowadzacie 

do góry! - odkrzyknąłem rozeźlony.
Koleżanka zeszła na dół, popatrzyła na nas chwilę i nagle zaczął nią wstrząsać histeryczny śmiech.
     - No i co się tak chichoczesz durna?- zapytałem już naprawdę zły.
     - Bo widzę dwie ofiary losu - wykrztusiła, krztusząc się od spazmatycznego śmiechu.
     - Jak jesteś taka mądra, to pokaż, jak targasz tego „konia” do góry! - próbowałem się odgryźć.
     - Już ci pokazuję, jak to zrobić gapo - odrzekła mijając nas. 


Podeszła do drzwi windy i otwierając je, zaprosiła nas do środka szerokim gestem.


O rany! Ja naprawdę jestem sierotą, zupełnie zapomniałem o tej windzie. 
Jak myślicie co zrobił Bethoven? 
Zamerdał znowu tym swoim ogonem i rzucił mi spojrzenie, w którym mogłem wyczytać głębokie politowanie dla mojej osoby. Dostojnie wsiadł do windy i pojechał na piętro. Strzeliłem tzw. „focha” i dziękując za towarzystwo tej dwójki mądrali, udałem się schodami do góry ratując resztki godności.


I co myślicie, że to koniec przygody z Bethovenem? 
O nie kochani, najlepsze dopiero było przed nami. 

Tego dnia robiliśmy zdjęcia psiaków na czerwonym tle. Bernardyn to nie byk, więc do głowy nam nie wpadło, że tak może na niego działać. Z tym, że u niego objawiło się to przemożną chęcią rejterady z tła. Wyobraźcie sobie 70 kg psa, który ciągnie was po śliskich kafelkach byle dalej od znienawidzonego miejsca. Nie pomagały prośby, groźby ani smakołyki. 
Bethoven zdawał się mówić: „Kochani kafelki tak, ale ten kolor kategorycznie nie! I już!” 
Ja z nim z powrotem na tło, a on szarpnięcie i potem już tylko jazda na dolnej części pleców. 

W tym harmidrze słyszałem tylko rozpaczliwe okrzyki pani Marioli:
     - Tylko nie lampa! Trzymajcie lampę!


Jakimś zrządzeniem losu, za każdym razem udawało nam się omijać cenny sprzęt fotograficzny. I znowu pieseczek siadał grzecznie na kafelkach i rozglądał się po nas 
z niewinnym wyrazem pyska: „O co chodzi? Przecież widzicie, jaki jestem grzeczny”.
Trwało to dość długo. Na tyle długo, że potem jeszcze przez kilka dni czułem siedzenie. 


Tę sesję kończyliśmy z tłem na głowach, oplątani statywami je podtrzymującymi 
i z mocnym postanowieniem: Bethoven never zdjęcia studyjne. 
A cały prowodyr zamieszania? Po awanturze spokojnie opuścił pomieszczenie, wsiadł do windy i grzecznie pomaszerował z powrotem do kojca. 

Dziś kiedy patrzę na jego zdjęcia, to wciąż zachodzę w głowę, jakim cudem w ogóle 
się udały.


Widzicie, jaki jestem grzeczny!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz