niedziela, 26 sierpnia 2012

Przygoda XXIX Czyli: Dzień (nie) chwały.


W życiu każdego z nas bywają takie dni kiedy…
Właśnie, kiedy powinniśmy usiąść na podłodze i nie robić zupełnie nic, tylko uważnie obserwować, czy pod nami nie zapada się owa podłoga i czy sufit nie wali nam się na głowę 
i tak w bezruchu przeżyć taki dzień nie narażając się na niebezpieczeństwo.
Taki był właśnie ten poniedziałek. 
Już start zapowiadał, że coś nie gra. Postanowiliśmy, że porobimy zdjęcia kotom i w tym celu rozłożyliśmy nasze prowizoryczne studio na sali dydaktycznej. Zanim rozłożyłem tło, zdążyło mi ono kilka razy spaść na głowę, ale to bardziej kładłem na karb mojej niezręczności niż na jakieś ciążące fatum. 
Sytuacja zrobiła się mniej ciekawa, kiedy pani Mariola próbowała zrobić zdjęcia próbne jeszcze bez zwierzaka. 
I tu wielka konsternacja, bo aparat odmówił posłuszeństwa. Niby robił zdjęcia, ale ich nie pokazywał. Kilkanaście minut zaklęć, potrząsania i wydmuchiwania kurzu z jego zakamarków przyniosło jednak pożądany efekt i nie musieliśmy wszystkiego zwijać, kończąc jak niepyszni sesji.
     - No dobra, to lecimy dopóki sprzęt działa. Niech kolega leci po tego kota. - Zakomenderowała fotografka z ulgą w głosie.

   Poleciałem z kontenerkiem do kociarni. Miałem już wcześniej upatrzoną bardzo ładną kotkę, która wtedy wydawała się bardzo przyjaźnie i pozytywnie nastawiona do człowieka. Z niejakimi kłopotami zapakowałem ją do kontenera z czego już nie była zadowolona wyrażając to mocnym prychaniem. 
To mnie jednak nie zniechęciło, gdyż z doświadczenia wiem, że zwierzaki czasem tak reagują na chwilowe uwięzienie i ciasnotę.

Na planie wyskoczyła ze środka jak oparzona i jak to tradycyjnie już bywa, zupełnie nie była zainteresowana białym „miśkiem”, na którym miała pozować. Zdecydowanie bardziej wolała zwiedzanie zakamarków.
Czas nas jednak trochę gonił, więc usiłowałem usadowić ją w miejscu, gdzie możliwe jest zrobienie fajnych fotek, czyli na wysokości tła. Widziałem, że nie jest z tego zadowolona, ale byłem zdeterminowany.

No i w końcu doigrałem się!

Najpierw dostałem pazurami po ręce, potem poprawiła, przegryzając mi kciuk.
W czasie, kiedy ja rozmasowywałem obolałe miejsce Szefowa, bo taką jej później nadałem ksywkę, podeszła do pani Marioli i postanowiła ją także nauczyć moresu, również gryząc w rękę. Oczywiście w tym czasie nie udało się jej zrobić żadnego porządnego zdjęcia, a już polała się krew.
Potem była jeszcze jedna próba ustawienia modelki na planie, co zakończyło się tym, że miałem pogryzione oba kciuki. Udało się ją zatrzymać na chwilę stosując przynętę 
z jakiegoś kociego przysmaku, ale to dosłownie na czas, w którym fotografce udało się zrobić trzy jako takie przyzwoite ujęcia. 
Kiedy stwierdziliśmy zgodnie, że mamy dość terroru na planie musieliśmy uciec się do podstępu, żeby Szefowa zechciała wejść  z powrotem do kontenerka. I znowu był to mięsny przysmak wsypany do jego wnętrza. Inaczej chyba nigdy by nie opuściła pomieszczenia dobrowolnie. No dobra! Odstawiłem ciskającą się Szefową z powrotem do kociarni.     

   Następny w kolejce był mały kociak Nef mieszkający w biurze. Postanowiłem, że jego wezmę na ręce i szybciutko dobiegnę na plan. Nie wiem, czy za szybko się poruszałem, czy wyczuł, że jestem podenerwowany, bo w pewnym momencie wbił się pazurkami wszystkich czterech łapek we mnie i to z całej siły i wisiał wbity w moją skórę niczym sporej wielkości czarno-biała broszka.
     - O jaki ładniusi! - Zakrzyknęła pani Mariola, kiedy wpadłem do sali.
     - Może i ładny. - Stęknąłem. - Ale niech mi pani pomoże zdjąć go ze mnie, bo boli jak cholera.
I w ten sposób, oprócz pogryzionych rąk dorobiłem się tego dnia jeszcze ładnych pręg na torsie.
Po Nefie wystąpił jeszcze Oskar, chyba najbardziej skory do współpracy koci model z tej trójki. 
Po nim, ociekając potem stwierdziliśmy, że kotów na dziś mamy dosyć i idziemy w plener  fotografować psiaki mając nadzieję, że będzie łatwiej i przyjemniej.
Owszem tak było jeśli chodzi o: Tię, Bibę, Dina i Gucia.

Co innego Savo!
Młody pies z ogromnym bagażem złych doświadczeń. Dość nieufny i co gorsza wykazujący ogromny lęk wobec smyczy. Bardzo zależało mi na jego zdjęciach, żeby znalazł jak najszybciej dom, w którym mógłby się socjalizować, żeby wrócić do świata.
Savo pozwala sobie (choć niechętnie) ubrać smycz, ale już iść na niej - nie ma takiej opcji. Więc dawaj go na ręce (słodkie naście kilo) i biegiem na plan. 
Tutaj zanim fotografka przystąpiła do zdjęć najpierw rytualne uspokajanie i oswajanie z trzaskiem migawki i ze zmianą otoczenia, żeby był bardziej wyluzowany i nie wyglądał jak siedem nieszczęść. W ruch poszły smakołyki, głaskanie, przytulanie i słodkie przemowy. 

Po pewnym czasie tak mnie zmylił, że widząc, iż stres mu odpuścił postanowiłem puścić smycz, żeby czuł się swobodnie podczas robienia zdjęć.
Błąd!
W pewnym momencie wyczuł, że nie jest kontrolowany i wystrzelił jak torpeda! Tak błyskawicznie, że nie miałem szans przechwycić końcówki smyczy.
I gdzie się schował?
Oczywiście pod samochodem! 

Podczas próby wyciągnięcia go stamtąd o mały włos nie ugryzł mnie w rękę. Skończyło się tylko na złapaniu kłem za obrączkę skutkujące wybiciem palca. Kiedy w końcu przy pomocy innych osób udało się go wytaszczyć spod auta pani fotograf stwierdziła, że warto by mu dorobić jeszcze parę fotek.
Ok.! Mimo odniesionych obrażeń stwierdziłem, że jak już go mamy to czemu nie. 

Przyłożyła aparat do twarzy. I co? Aparat zrobił beeeeeeeeeeeeeeeeee…….. i odmówił dalszej współpracy.
Gremialnie stwierdziliśmy: Dość, to nie jest nasz dzień!
Koniec!
Stop!

Ale znowu przyjdzie poniedziałek i ruszymy do boju byle tylko: Aparat nie odmówił współpracy, koty nie rozstawiały nas po kątach, a psy nie uciekały z planu!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz