niedziela, 28 lipca 2013

Panie z pieskami.


„Oj zapuścił szanowny kolega blog! Oj zapuścił! Przecież tak nie można! Niebywały objaw lenistwa!” To słyszę za każdy razem, kiedy widzę się z panią fotograf. Nic na obronę nie mając poza stwierdzeniem, że kto by tam czytał te wypociny nieporadne. No w końcu umiejętność znalezienia wymówki też jakimś rodzajem sztuki jest, chyba najbliższym dla większości facetów (no i mam „pozamiatane”). Chcąc jednak podreperować swój wizerunek i zadać kłam temu, że jakoby lenistwo było moją drugą, prawdziwą naturą i wyjść naprzeciw tym, którzy jeszcze tu zaglądają i brną przez te szeregi wyrazów, postanowiłem coś skrobnąć tym bardziej, że jest po temu okazja. A tą okazją jest to, że ostatnio dla poprawienia dość podłego nastroju (u mnie to stan permanentny) siadłem i zacząłem sobie od niechcenia przeglądać rodzinne zdjęcia z psiakami, które były zrobione w czasie majowego pikniku. 







Pomimo niebywałej prowizorki, jaką było urządzenie planu zdjęciowego w plenerze, wyszły jak zwykle znakomicie. 





Rozstawienie tła na wolnym powietrzu, przy wiejącym od morza wietrze, wyglądało dość intrygująco i nastręczyło naszej ekipie niemało kłopotów. 
Wyglądało też zabawnie, przynajmniej dla mnie, bo od razu nasunęło mi się na myśl, że oto jedną z atrakcji zlotu będą regaty na piasku z cyklu: „Kto dalej poleci trzymając się tła!” 
Ja jako chudzielec (wolę określenie: smukły), miałem ogromne szanse na zajęcie jednej z czołowych lokat. 



Jednak ludzka pomysłowość i kreatywność bywa nieograniczona i tak oto za pomocą butelek napełnionych wodą oraz kilku koszulkom udało się doraźnie zapanować nad niesforną materią tła i statywami je podtrzymującymi. 










Ja jako chętny do nauki fotografii zyskałem kolejną cenną lekcję, (bo pierwszą było jak prawidłowo nosić sprzęt za fotografem, żeby go nie zepsuć!), czyli właśnie sesje plenerowe z użyciem dodatkowego wyposażenia. 
No, ale jest! Konstrukcja powstała(i tu kolejna lekcja z dziedziny fotografii) dzielnie utrzymywana w pionie między innymi  przeze mnie czekała na pierwszych chętnych do uwiecznienia się ze swoim ukochanym pupilem. 

I wiadomo jak to jest! 

Początkowo widok plenerowego studia budził pewną nieufność z cyklu: 
A czy to nie gryzie? 
A czy tu trzeba płacić? 
A w ogóle, po co to? 

Troszkę czajenia, troszkę podchodów no, ale w końcu sesje ruszyły. 


Super! Cudne fotki potwierdzające tezę o podobieństwie właścicieli do ich zwierząt (lub odwrotnie, jak kto woli). 

Patrzę i zazdroszczę, bo jak żadną miarą nie jestem podobny do Muchy, ani już tym bardziej do naszego kota. 
No można by się od biedy dopatrzeć podobieństwa charakterologicznego z Piterem, moim niuńkiem bulterierem, który odwiedził nas ze swoją opiekunką. 
Czyli fajny, ale tylko dla wybrańców i tych też potrafi czasami doprowadzić niemalże do palpitacji serca. 
Jako żywo: Wypisz wymaluj! I chyba też tylko dlatego kiedyś tam w schronisku udało nam się dogadać i znaleźć wspólną platformę porozumienia, która funkcjonuje bez zarzutu nawet po prawie rocznym nie widzeniu się.  



I chociaż tak, jak mówię wszystkie fotki są cudne, to dwie zasługują w mojej ocenie na wyróżnienie. 





Pierwsza, to ta z panią Mariolą i jej balonowym pieskiem. 
No wiadomo z racji tego, że miała w trakcie pikniku ręce pełne roboty nie mogła przyjechać ze swoją uroczą, acz jak sama mówi (przesadza) lekko niesforną dwójką pupili. 
I dlatego też koleżeństwo postanowiło uhonorować ją właśnie taką symboliczną i nie pozbawioną specyficznego humoru fotografią. 
Dla mnie ma ona też fajny przekaz, który powinien być skierowany do tych, którzy raczej psa mieć nie powinni. A brzmi on: „Popatrz jaki fajny balonowy piesek! Nie potrzebuje jeść! Nie potrzebuje pić! Nie szczeka, nie chce na spacer, nie brudzi, nie niszczy, większy nie urośnie. Jak się Wam znudzi to spuszczacie powietrze i chowacie do szuflady, a jak znowu najdzie Was ochota na posiadanie czworonożnego przyjaciela, to wystarczy go nadmuchać. Czysty ideał!” Do tego uroczy uśmiech pani fotograf wyzierający z fotografii i czego trzeba więcej? 

A kolejna fotka zasługująca na wyróżnienie, ba na pierwszą nagrodę czy nie wiem na co tam jeszcze, jest fotka starszej, ogromnie sympatycznej pani ze swoim o mało co jamnikiem wabiącym się bodajże Kacper. I to ze względu zarówno na formę, jak i na okoliczności jej powstania. 

Impreza dobiega już prawie do końca. Jeszcze jakieś niedobitki krążą po placu, gdy nagle na zaimprowizowany plan wpada niczym tornado energiczna pani ze swoim psem pod pachą.
    - To tu są te zdjęcia?! - Pada pytanie i nie czekając na odpowiedź pani sadowi się wraz z Kacprem na „miśku”. Wszystkich to wejście smoka lekko zamurowało, a pani lekko dysząc komenderuje:
   - Tak będzie dobrze? - Pytanie retoryczne. - No to można nas fotografować!

Pani Mariola nie zdążyła………… 
Nie zdążyła poprosić, żeby broń Boże pani nie oparła się przypadkiem o tło, którego stabilizowanie tyle zdrowia nam zjadło. Zamarła z otwartymi ustami w oczekiwaniu na katastrofę. Zresztą, jak my wszyscy obecni. 
Ale nie! Właśnie, że nie! 
Przekorna do tej pory i mająca swoje wzloty i upadki, mało trwała konstrukcja nawet nie drgnęła kiedy pies i pani wygodnie rozsiedli się na planie właśnie, że opierając się niczym w swoim domowym starym, wygodnym fotelu. 
Tak, więc fotografce nie pozostało nic innego jak tylko nacisnąć spust migawki licząc na to, że nie uwieczni melanżu złożonego z tła, statywów, starszej pani i jej psa.

Fotografia wyszła rewelacyjna, jedyna w swoim rodzaju! 
A ja widzę oczyma wyobraźni tę uroczą parę na co dzień siadającą tak w domu na kanapie przed telewizorem. 
Lecą wiadomości. Pani komentuje bieżące wydarzenia, a jej pies chociaż mówić nie umie, to przytakuje jej głową, bo wiadomo: Najukochańsza pańcia ma zawsze rację! I tak sobie żyją spokojnie i szczęśliwie.
Dobra kończę, bo znowu usłyszę, że tekst za długi, że nie chce się tyle czytać. Ale co ja mogę? Już tak mam. 

środa, 3 lipca 2013

Bo tak się czasem dzieje.



Czasami,  najczęściej kierowany przekorą, zadaję pani fotograf to samo pytanie. 
Tak znienacka i od niechcenia w czasie trwania sesji zdjęciowej.
-       Po co Pani to robi?
-       Po co przyjeżdża Pani tu co tydzień i tarza się po ziemi, żeby zrobiwszy te kilkaset zdjęć tym psom, potem jeszcze w domu godzinami je obrabiać.
-       Co Panią powoduje?

I chociaż znam odpowiedź, to patrzę na nią jak na jakiś ciekawy okaz i szczerząc zęby w przekornym uśmiechu, czekam zawsze na to jedno zdanie.

    - Przecież kolega wie. Bo dobro, które czynimy zawsze powraca.- I wzdycha  z dezaprobatą wracając do pracy.
    - Tak wiem, ale muszę zadać to pytanie, bo inaczej w tym zalewie ludzkiej małości, nienawiści, nietolerancji, bezduszności, która ogarnia cały świat utonąłbym w mgnieniu oka.
    - Ech przesadza kolega, jak zwykle zresztą. Nie jestem żadnym wyjątkiem. Jest ogromna rzesza takich ludzi. Sztuka polega na tym, żeby próbując zrobić coś dobrego, nie ranić przy tym innych. Trzeba tylko poszukać w sobie tej odrobiny chęci i działać. Nawet w Panu jest taka iskra tylko jeszcze Pan o tym nie wie. - Zawsze kończy, nie odmawiając sobie tej maleńkiej szpileczki.

A ja wtedy kręcę przecząco głową, bo nie mieści mi się w niej, że można być tak bezinteresownym, nastawionym optymistycznie do świata, ciepłym, otwartym na innych, potrafiącym słuchać zachęcać i motywować do działania wbrew wszelkim przeszkodom, które się przed nami piętrzą.
Już widzę jak kręci głową przecząco.
Że wcale taka nie jest i w ogóle „przeginam”.
Ale ja wiem swoje i nie cofnę żadnego z użytych tu określeń, bo nie i już!

Zresztą wszystkie te pozytywne cechy jej charakteru można znaleźć. Można znaleźć w fotografiach, które od listopada 2011 roku robi zwierzakom w schronisku.

Niestety tak już jest na tym świecie, że takie właśnie osoby podlegają ciągłym próbom, jakby Bóg tych złych już skazał na potępienie, a tych dobrych wypróbowywał, czy aby na pewno są szczere w swoich intencjach. Czy aby ta ich dobroć  nie jest to tylko maską.
Niczym sadysta zadaje ciosy jakby czekając na to, że w końcu ulegną i dołączą do reszty.
A tu trafił się naprawdę twardy orzech do zgryzienia.
Orzech tak twardy, że przyjeżdża w kolejny poniedziałek robić zdjęcia i dopiero po skończonej sesji oznajmia:

- Mojemu bratu, który miał przeszczep wątroby grozi jej całkowite zniszczenie, a co za tym idzie śmierć.
Owszem jest lekarstwo, ale kosztuje mnóstwo pieniędzy, a ja ich nie mam.
Mam za to miesiąc na ich zdobycie. I zrobię wszystko, żeby go uratować!
W myśl zasady „Bo rodzina jest najważniejsza”!
Ale za tydzień jestem i znowu robimy fotki.- Kończy zdanie, a nas zatyka, bo jak wielu z nas kiedy życie dałoby nam takiego kopa byłoby stać na to, żeby pomimo wszystko dalej pomagać innym.
Mało tego myśleć jeszcze o innych ludziach z tym samym problemem.

Może wielu, ale ja poznałem tę jedną. I dlatego postanowiłem zaapelować poprzez swojego bloga o pomoc do Was, którzy na co dzień widzicie, jak wspaniałą robotę robi nasza pani fotograf. Dzisiaj ona i jej rodzina potrzebują Waszego wsparcia, dlatego apeluję do Was (choćby była Was niewielka garstka), żebyśmy postąpili w myśl zasady:
                                         
                 

BO DOBRO,  KTÓRE CZYNIMY ZAWSZE POWRACA!

           


Możesz pomóc przekazując darowiznę na konto:

81 1940 1076 3045 2145 0002 0000 - z dopiskiem: dla Bogdana Jasińskiego

POPROSZĘ I DZIĘKUJĘ!

Historia Bogdana Jasińskiego

Bogdan ma 50 lat, żonę i dwoje dzieci. Choruje na wirusowe zapalenie wątroby typu C (WZW C/genotyp 1b). 


Do zakażenia wirusem doszło najprawdopodobniej gdy miał 16 lat, podczas zabiegu chirurgicznego. 
O chorobie dowiedział się w 2008 roku, gdy nastąpiła już marskość wątroby.  




11.10.2012 roku w Szpitalu Klinicznym Dzieciątka Jezus w Warszawie  dokonano transplantacji wątroby. 

Operacja przebiegła pomyślnie, ale już w grudniu po wykonanej biopsji okazało się, że wirus zaatakował nową wątrobę. 



Podjęto leczenia  interferonem i rybawiryną.  Jednakże terapia dwulekowa nie przyniosła efektu, a wirus doprowadza bardzo szybko do ponownego włóknienia wątroby. 

Jedyną nadzieją na uratowanie wątroby jest jak najszybsze podjęcie leczenia nowym lekiem o nazwie Telaprevir. 



Leczenie to jest możliwe jedynie na koszt pacjenta, gdyż lek nie jest refundowany przez NFZ dla pacjentów po przeszczepieniu wątroby. 



Bogdan od 2009 roku jest na rencie a rodziny nie stać na pokrycie leczenia, które przekracza kwotę 100 tysięcy złotych. 


Bardzo prosimy ludzi dobrego serca o wsparcie. Każda złotówka jest dla nas ważna, gdyż mamy czas tylko do 25.07.2013 roku.