On
wcale na początku nie był „mój”. Było wręcz przeciwne. Kiedy chciałem pewnego
razu się z nim zaprzyjaźnić, to po prostu z piskiem czterech łap uciekał za
budy i szczerząc cały garnitur pięknych zębów dał do zrozumienia, że żadnego
kumplowania nie będzie. Widać, na tamten czas nie przypadłem mu do gustu i w
związku z tym dałem sobie spokój.
Aż pewnego razu ze zdumieniem zauważyłem, że
wcale on taki groźny na jakiego pozował. Oto wraz z koleżanką Julitą paradował
całkiem dzielnie i byli w niezłej komitywie.
Na
mnie jednak nadal reagował, no powiedzmy: niezbyt przychylnie. Jednak ta
postawa zamiast mnie zniechęcić spowodowała, że nabrałem jeszcze większego
apetyt na bliższe jego poznanie.
I tak pewnego dnia, nie pamiętam dokładnie
daty, Ozi trafił w pobliże mojego miejsca pracy.
To
takie miejsce w pobliżu mojego biurka, które wcześniej, przed nim odwiedziło
już kilka innych psów z którymi miałem niewątpliwą przyjemność zawrzeć
znajomości .
Początkowo
oczywiście wcale nie miał ochoty na bliższy kontakt i pozostawiłem go w spokoju
czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Początkowo
siedział jak trusia, cichy i zagubiony, ale w końcu po jakimś czasie ciekawość
zwyciężyła.
Trudno z pozycji, której się znajdował
dostrzec co ten człowiek tam robi i żeby to sprawdzić to najlepiej wskoczyć na
kolana. I tak też się w pewnym momencie stało!
Wskoczył,
usiadł, bacznie mi się przyjrzał i tak potoczyła się dalsza historia.
Codziennie rano w kojcu, z którego widział
mnie przychodzącego do pracy rozlegał się jazgot i była „stójka”. Potem, po
otworzeniu furtki kojca runda honorowa wokół budynku, szalona pogoń
(bezskuteczna) za kotką Gammą i już u drzwi wejściowych oczekiwanie na
błyskawiczne wtargnięcie na swoje miejsce przy moim biurku. Każdego dnia kiedy
musiałem go odprowadzić do kojca ścigało mnie jego pełne wyrzutu spojrzenie, a
ja czułem się jak ostatnia świnia. Ale tak musiało być.
Tylko po to, żeby następnego poranka przeżywać
kolejny raz szał powitania.
Nie
powiem, nie ukryję że zżyłem się z tym małym draniem. Zawsze uwielbiałem psy
z charakterem u których trzeba
zapracować na szacunek i oddanie. A on takim typem właśnie był.
Niezłomny obrońca swojego miejsca przy biurku
i swoich zabawek. Nie raz potrafił pokazać intruzom, że jego jest ten kawałek
podłogi i wara tym, którzy chcieliby spróbować sobie go zawłaszczyć.
Niewielki
fizycznie, ale z duszą niezłomnego wojownika.
Niejednokrotnie
dostawałem po uszach od Julity, że głupieje przy mnie, ale ja mogłem tylko
rozkładać bezradnie ręce. Bo kiedy kogoś bardzo lubisz, to przecież nie widzisz
jego wad. No i kto z kim przestaje, takim się staje .
Ale
tak na serio, to my się świetnie dogadywaliśmy. Pełne zaufanie. Nie zapomnę jak
kiedyś postanowił się „wyperfumować” i oczywiście ta czynności wymagała
kąpieli. I weź tu teraz małego diabła wsadź do zlewu i wymyj! Ale on, chociaż
wcale nie wyglądał na szczęśliwego zniósł to dzielnie i nawet nie pomyślał,
żeby zrobić krzywdę.
W
trakcie naszej znajomości przez zupełny
„przypadek” był gościem u mnie w domu. Okazało się, że bardzo kulturalny z
niego jegomość, chociaż do Myszy czuł respekt i do końca wizyty był trochę
spięty. Mieliśmy też okazje zabrać go do szkoły, do dzieci. Tam okazał się być
gwiazdą pierwszego formatu. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno był nie „do
życia”! Przerażony, zamknięty w sobie, okupujący najciemniejsze kąty kojca w
którym „mieszkał”.
A
wszystko zaczęło się od Julity, poszło dalej, żeby w końcu znaleźć swój
szczęśliwy finał.
Kiedy
Ozi szedł do domu nie było mnie w pracy. I tak było lepiej, bo trudno rozstawać
się ze swoim kumplem i to pomimo świadomości, że teraz będzie mu lepiej.
Poszedł,
pozostawił puste miejsce przy biurku.
Pozostawił
mnóstwo dobrych wspomnień. No i pozostał u mnie w sercu i pamięci.
A
co do pustego miejsca.
Podobno
życie nie znosi próżni…