piątek, 7 kwietnia 2017

„Puste miejsce.”



On wcale na początku nie był „mój”. Było wręcz przeciwne. Kiedy chciałem pewnego razu się z nim zaprzyjaźnić, to po prostu z piskiem czterech łap uciekał za budy i szczerząc cały garnitur pięknych zębów dał do zrozumienia, że żadnego kumplowania nie będzie. Widać, na tamten czas nie przypadłem mu do gustu i w związku z tym dałem sobie spokój.
 Aż pewnego razu ze zdumieniem zauważyłem, że wcale on taki groźny na jakiego pozował. Oto wraz z koleżanką Julitą paradował całkiem dzielnie i byli w niezłej komitywie.

Na mnie jednak nadal reagował, no powiedzmy: niezbyt przychylnie. Jednak ta postawa zamiast mnie zniechęcić spowodowała, że nabrałem jeszcze większego apetyt na bliższe jego poznanie.
 I tak pewnego dnia, nie pamiętam dokładnie daty, Ozi trafił w pobliże mojego miejsca pracy.
To takie miejsce w pobliżu mojego biurka, które wcześniej, przed nim odwiedziło już kilka innych psów z którymi miałem niewątpliwą przyjemność zawrzeć znajomości .
Początkowo oczywiście wcale nie miał ochoty na bliższy kontakt i pozostawiłem go w spokoju czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
Początkowo siedział jak trusia, cichy i zagubiony, ale w końcu po jakimś czasie ciekawość zwyciężyła.
 Trudno z pozycji, której się znajdował dostrzec co ten człowiek tam robi i żeby to sprawdzić to najlepiej wskoczyć na kolana. I tak też się w pewnym momencie stało!
Wskoczył, usiadł, bacznie mi się przyjrzał i tak potoczyła się dalsza historia.
 Codziennie rano w kojcu, z którego widział mnie przychodzącego do pracy rozlegał się jazgot i była „stójka”. Potem, po otworzeniu furtki kojca runda honorowa wokół budynku, szalona pogoń (bezskuteczna) za kotką Gammą i już u drzwi wejściowych oczekiwanie na błyskawiczne wtargnięcie na swoje miejsce przy moim biurku. Każdego dnia kiedy musiałem go odprowadzić do kojca ścigało mnie jego pełne wyrzutu spojrzenie, a ja czułem się jak ostatnia świnia. Ale tak musiało być.

 Tylko po to, żeby następnego poranka przeżywać kolejny raz szał powitania.
Nie powiem, nie ukryję że zżyłem się z tym małym draniem. Zawsze uwielbiałem psy z  charakterem u których trzeba zapracować na szacunek i oddanie. A on takim typem właśnie był.
 Niezłomny obrońca swojego miejsca przy biurku i swoich zabawek. Nie raz potrafił pokazać intruzom, że jego jest ten kawałek podłogi i wara tym, którzy chcieliby spróbować sobie go zawłaszczyć.
Niewielki fizycznie, ale z duszą niezłomnego wojownika.
Niejednokrotnie dostawałem po uszach od Julity, że głupieje przy mnie, ale ja mogłem tylko rozkładać bezradnie ręce. Bo kiedy kogoś bardzo lubisz, to przecież nie widzisz jego wad. No i kto z kim przestaje, takim się staje .
Ale tak na serio, to my się świetnie dogadywaliśmy. Pełne zaufanie. Nie zapomnę jak kiedyś postanowił się „wyperfumować” i oczywiście ta czynności wymagała kąpieli. I weź tu teraz małego diabła wsadź do zlewu i wymyj! Ale on, chociaż wcale nie wyglądał na szczęśliwego zniósł to dzielnie i nawet nie pomyślał, żeby zrobić krzywdę.
W trakcie naszej znajomości  przez zupełny „przypadek” był gościem u mnie w domu. Okazało się, że bardzo kulturalny z niego jegomość, chociaż do Myszy czuł respekt i do końca wizyty był trochę spięty. Mieliśmy też okazje zabrać go do szkoły, do dzieci. Tam okazał się być gwiazdą pierwszego formatu. I pomyśleć, że jeszcze nie tak dawno był nie „do życia”! Przerażony, zamknięty w sobie, okupujący najciemniejsze kąty kojca w którym „mieszkał”.


A wszystko zaczęło się od Julity, poszło dalej, żeby w końcu znaleźć swój szczęśliwy finał.
Kiedy Ozi szedł do domu nie było mnie w pracy. I tak było lepiej, bo trudno rozstawać się ze swoim kumplem i to pomimo świadomości, że teraz będzie mu lepiej.
Poszedł, pozostawił puste miejsce przy biurku.
Pozostawił mnóstwo dobrych wspomnień. No i pozostał u mnie w sercu i pamięci.
A co do pustego miejsca.

Podobno życie nie znosi próżni…

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz