sobota, 17 sierpnia 2013

A kiedy...


A kiedy już udaje zapanować się nad psimi, czy kocimi modelami i sesja zdjęciowa powinna przebiegać gładko i bez większych zgrzytów, to do głosu potrafi dojść natura i stanąć elegancko „okoniem” ot tak po prostu, żeby nie było zbyt łatwo i przyjemnie.
Bo też niby dlaczego?
Pogodowe komplikacje dotyczą oczywiście zdjęć plenerowych.
A kiedy trawa na naszym ulubionym skrawku trawnika zaanektowanym na plan zdjęciowy wyrasta zbyt wysoko, to położony na niej „misiek” przypomina swoim ukształtowaniem miniaturę Himalajów i wtedy pada komenda: Do wygładzania przystąp!
Bo jak zrobić fotki na przykład kociemu maluchowi. Toż będzie to przypominało obraz pod tytułem: Pierwszy koci zdobywca Mount Everestu.
To nie przejdzie!
Więc zaczynam przyklepywać powierzchnię materiału, co wygląda jakby afrykański szaman wybijał jakiś tajemniczy rytm na djembe. 

Pani Mariola patrzy na to krytycznym okiem i w pewnym momencie przerywa tę raczej mało skuteczną zabawę w wyrównywanie terenu proponując:
-Pan wyrabia ciasto na pizzę? 
Trochę słabo to idzie. Może się pan pokula na miśku, to pójdzie lepiej i szybciej, bo czasu szkoda.



A ja patrzę na nią zbaraniałym wzrokiem i podaję swoją propozycję zabarwioną oczywiście ironią:
-A co ja jakiś radosny niedźwiedź? A może ja te wyrastające źdźbła po prostu ogryzę. W końcu błonnik jeszcze nikomu nie zaszkodził.
-Oj już niech kolega nie zgrywa takiej primadonny. - Ucina polemikę.
Po czym sama daje przykład. Siada i zaczyna ubijać w mi proponowany sposób niesforne podłoże.
Wstaje po chwili i wskazując na „miśka” mówi z satysfakcją:

-No i o to chodzi! Teraz widać efekt. Kolega nie siedzi i nie gapi się tylko dokańcza robotę.
No i kulam się dla dobra sprawy, a oczyma wyobraźni widzę, że wyglądam jak przerośnięty szympans, który doznał nagłej głupawki i postanowił pobrykać na kocyku. W końcu złażę z „misia” i poprawiając go jeszcze ręką stwierdzam autorytatywnie:
-Tak będzie ok.





A kiedy podłoże już gotowe jest na przyjęcie modela i kiedy sadzam na nim kociaka, to nagle zrywa się gwałtowny wiatr!
I to nie byle jaki!
Kot mały i lekki, a powierzchnia kocyka spora i nagle podczas szczególnie gwałtownego podmuchu unosi się wraz ze zwierzakiem nad ziemię.
Poważnie! Wcale nie bajeruję.
Trwa, to ułamek sekundy i opada z powrotem na ziemię bezwładnie zakrywając przy tym przestraszone zwierzątko.

A ja stary i głupi śmieję się i przekrzykuję wyjący wiatr:
- Nie odlatuj kocie. Po pierwsze nie masz licencji na latanie, po drugie sam nie opanujesz tego latającego dywanu, a po trzecie nie tak szybko, bo jeszcze zdjęcia nie zrobione.


W końcu opanowuję wesołość wywołaną bądź co bądź lekkim stresem. Uspokajam niedoszłego pilota i…i stwierdzam, że chyba mam trzy ręce, bo inaczej nie sposób byłoby opanować uciekającego z planu kociego modela i utrzymać w miejscu wciąż próbujący odlecieć w siną dal koc.
Jestem sam, bo pani Mariola próbuje robić zdjęcia i tylko zamiast wsparcia wciąż słyszę:
-Proszę wygładzić „miśka” z przodu, bo prawie nie widać kota. A teraz tam z tyłu kocyk za bardzo się podgiął i będzie źle wyglądało na zdjęciu.
Ale co tam! Wszystko dla dobra ojczyzny i tym bardziej dobrych zdjęć!
A tu na domiar złego kot zaczyna też mieć dosyć!
I ja mu się wcale nie dziwię, bo po raz pierwszy w swoim krótkim życiu spotkał się z taką siłą natury i za wszelką cenę usiłuje zwiać, a co za tym idzie zupełnie nie ma mowy o żadnym logicznym pozowaniu.

A ja wyginam śmiało ciało (Ha! Ha! Tak samo śmiało jak druty parasola wygiętego na zewnątrz co pewnie nieraz mieliście okazję oglądać. Widok to arcyzabawny oczywiście nie dla tego, który usiłuje z powrotem przywrócić mu pierwotny kształt), chociaż stary kręgosłup trzeszczy w proteście. Tu noga, tam noga, jedna ręka trzyma niesforny wciąż łopoczący róg materiału no i jeszcze kontrolujemy trasy ucieczek kotka.
Na diabła mi tam jakaś siłownia, joga czy jakieś inne sporty dla mnie hiper ekstremalne.
Tu  wreszcie mam wszystko w jednym i żeby tylko zwapniałe kości i nierozciągnięte ścięgna wytrzymały.
Oczywiście, że gnaty i ścięgna wytrzymały i nie była potrzebna interwencja chirurga, a ja chociaż przygarbiony (skutek złego siedzenia w szkolnych ławach w czasach pacholęcych) nie zawinąłem się w okrąg i nie przypominam amerykańskiego donata.
A kiedy wietrzysko nagle ucichło, to z granatowych, ba wręcz czarnych chmur, które cichcem nadciągnęły nad nasze głowy, a których zaabsorbowani walką z wiatrem nie zauważyliśmy, lunął rzęsisty deszcz.
A na to już nie było mocnych!
Poddaliśmy się wobec przeważający sił natury i zakończyliśmy sesję zdjęciową w połowie. A  ja wymachując pięścią w bezsilnej złości wykrzyczałem w kierunku drwiąco milczących i wylewających kaskady wody chmur:
-I tak jutro dokończymy zdjęcia, bo nasze musi być na wierzchu!
I tak też się stało! A następnego dnia słonko pięknie świeciło, a po wczorajszej katastrofie pogodowej nie było ani śladu.
Bo tak to już jest z tą pracą w plenerze.






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz