A kiedy już udaje zapanować się nad
psimi, czy kocimi modelami i sesja zdjęciowa powinna przebiegać gładko i bez
większych zgrzytów, to do głosu potrafi dojść natura i stanąć elegancko
„okoniem” ot tak po prostu, żeby nie było zbyt łatwo i przyjemnie.
Bo też niby dlaczego?
Pogodowe komplikacje dotyczą oczywiście
zdjęć plenerowych.
A kiedy trawa na naszym ulubionym
skrawku trawnika zaanektowanym na plan zdjęciowy wyrasta zbyt wysoko, to
położony na niej „misiek” przypomina swoim ukształtowaniem miniaturę Himalajów
i wtedy pada komenda: Do wygładzania przystąp!
Bo jak zrobić fotki na przykład kociemu
maluchowi. Toż będzie to przypominało obraz pod tytułem: Pierwszy koci zdobywca
Mount Everestu.
Więc zaczynam przyklepywać powierzchnię
materiału, co wygląda jakby afrykański szaman wybijał jakiś tajemniczy rytm na
djembe.
Pani Mariola patrzy na to krytycznym okiem i w pewnym momencie przerywa
tę raczej mało skuteczną zabawę w wyrównywanie terenu proponując:
-Pan wyrabia ciasto na pizzę?
Trochę
słabo to idzie. Może się pan pokula na miśku, to pójdzie lepiej i szybciej, bo
czasu szkoda.
A ja patrzę na nią zbaraniałym wzrokiem
i podaję swoją propozycję zabarwioną oczywiście ironią:
-A co ja jakiś radosny niedźwiedź? A
może ja te wyrastające źdźbła po prostu ogryzę. W końcu błonnik jeszcze nikomu
nie zaszkodził.
-Oj już niech kolega nie zgrywa takiej
primadonny. - Ucina polemikę.
Po czym sama daje przykład. Siada i
zaczyna ubijać w mi proponowany sposób niesforne podłoże.
Wstaje po chwili i wskazując na „miśka”
mówi z satysfakcją:
-No i o to chodzi! Teraz widać efekt.
Kolega nie siedzi i nie gapi się tylko dokańcza robotę.
No i kulam się dla dobra sprawy, a
oczyma wyobraźni widzę, że wyglądam jak przerośnięty szympans, który doznał nagłej
głupawki i postanowił pobrykać na kocyku. W końcu złażę z „misia” i poprawiając
go jeszcze ręką stwierdzam autorytatywnie:
-Tak będzie ok.
A kiedy podłoże już gotowe jest na
przyjęcie modela i kiedy sadzam na nim kociaka, to nagle zrywa się gwałtowny wiatr!
I to nie byle jaki!
Kot mały i lekki, a powierzchnia kocyka
spora i nagle podczas szczególnie gwałtownego podmuchu unosi się wraz ze
zwierzakiem nad ziemię.
Poważnie! Wcale nie bajeruję.
Trwa, to ułamek sekundy i opada z
powrotem na ziemię bezwładnie zakrywając przy tym przestraszone zwierzątko.
A ja stary i głupi śmieję się i
przekrzykuję wyjący wiatr:
- Nie odlatuj kocie. Po pierwsze nie
masz licencji na latanie, po drugie sam nie opanujesz tego latającego dywanu, a
po trzecie nie tak szybko, bo jeszcze zdjęcia nie zrobione.
W końcu opanowuję wesołość wywołaną
bądź co bądź lekkim stresem. Uspokajam niedoszłego pilota i…i stwierdzam, że chyba
mam trzy ręce, bo inaczej nie sposób byłoby opanować uciekającego z planu
kociego modela i utrzymać w miejscu wciąż próbujący odlecieć w siną dal koc.
Jestem sam, bo pani Mariola próbuje
robić zdjęcia i tylko zamiast wsparcia wciąż słyszę:
-Proszę wygładzić „miśka” z przodu, bo
prawie nie widać kota. A teraz tam z tyłu kocyk za bardzo się podgiął i będzie
źle wyglądało na zdjęciu.
Ale co tam! Wszystko dla dobra ojczyzny
i tym bardziej dobrych zdjęć!
A tu na domiar złego kot zaczyna też
mieć dosyć!
I ja mu się wcale nie dziwię, bo po raz
pierwszy w swoim krótkim życiu spotkał się z taką siłą natury i za wszelką cenę
usiłuje zwiać, a co za tym idzie zupełnie nie ma mowy o żadnym logicznym
pozowaniu.
A ja wyginam śmiało ciało (Ha! Ha! Tak
samo śmiało jak druty parasola wygiętego na zewnątrz co pewnie nieraz mieliście
okazję oglądać. Widok to arcyzabawny oczywiście nie dla tego, który usiłuje z
powrotem przywrócić mu pierwotny kształt), chociaż stary kręgosłup trzeszczy w
proteście. Tu noga, tam noga, jedna ręka trzyma niesforny wciąż łopoczący róg
materiału no i jeszcze kontrolujemy trasy ucieczek kotka.
Na diabła mi tam jakaś siłownia, joga
czy jakieś inne sporty dla mnie hiper ekstremalne.
Tu
wreszcie mam wszystko w jednym i żeby tylko zwapniałe kości i
nierozciągnięte ścięgna wytrzymały.
Oczywiście, że gnaty i ścięgna
wytrzymały i nie była potrzebna interwencja chirurga, a ja chociaż przygarbiony
(skutek złego siedzenia w szkolnych ławach w czasach pacholęcych) nie zawinąłem
się w okrąg i nie przypominam amerykańskiego donata.
A kiedy wietrzysko nagle ucichło, to z
granatowych, ba wręcz czarnych chmur, które cichcem nadciągnęły nad nasze
głowy, a których zaabsorbowani walką z wiatrem nie zauważyliśmy, lunął rzęsisty
deszcz.
A na to już nie było mocnych!
Poddaliśmy się wobec przeważający sił
natury i zakończyliśmy sesję zdjęciową w połowie. A ja wymachując pięścią w bezsilnej złości
wykrzyczałem w kierunku drwiąco milczących i wylewających kaskady wody chmur:
-I tak jutro dokończymy zdjęcia, bo
nasze musi być na wierzchu!
I tak też się stało! A następnego dnia
słonko pięknie świeciło, a po wczorajszej katastrofie pogodowej nie było ani
śladu.
Bo tak to już jest z tą pracą w
plenerze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz