czwartek, 24 kwietnia 2014

„Zły” chłopak.

„Nie jestem demonem, nie jestem gladiatorem, nie jestem zły. Kim zatem jestem?
Zagubionym, wrażliwym do bólu chłopcem, którego zostawiłeś kiedy najbardziej Cię potrzebowałem.
Zostawiłeś, bo……… Bo tak naprawdę nigdy nie powinienem być Twój.
Czas pokazał, że dla Ciebie byłem tylko zabawką. Zraniłeś moją duszę, złamałeś serce! Skazałeś mnie na tułaczkę! Ale ja mam siłę, o której nie miałeś pojęcia i w końcu znajdę drogę do mojego prawdziwego domu!”
                                                                                                                                                                                              Ja

„Nic dwa razy się nie zdarza” - pięknie napisała Wisława Szymborska.
A ja po przygodzie z Piterem nigdy bym nie przypuszczał, że po raz kolejny na mojej drodze stanie bulinek.
Początkowo w ogóle nie miałem ochoty się z nim zapoznawać. Naiwnie myślałem, że natychmiast pojawi się jego właściciel i pobyt w schronisku będzie tylko krótkim epizodem, niewartym wspomnienia.
Niestety po raz kolejny okazało się, że w naszym cudownym kraju nie trzeba psów tej rasy rejestrować, że można je hodować nielegalnie i rozdawać bezkarnie komukolwiek, w tym również nieodpowiedzialnym osobnikom. Bo tak naprawdę nikt tego nie monitoruje i nie kontroluje.
No chyba, żeby wydarzyło się jakieś nieszczęście. Wtedy wszystkie media podłapią temat. Przez krótka chwilę  gadające głowy przeprowadzą analizę zdarzenia, rzucą mądre wnioski, no i cześć! Temat w końcu się wyczerpie, a dochody z reklam nadawanych w przerwach pomiędzy jednym, a drugim wystąpieniem poleca na łeb, na szyję. No i szlus! Basta! Do następnego razu.  
 A póki co, to jak coś pójdzie nie tak, bo zabrakło wiedzy, doświadczenia, wyobraźni i odpowiedzialności, można psa przywiązać do ławki i oddalić się bezkarnie, bez poniesienia najmniejszych  konsekwencji.
Zupełnie anonimowo można sponiewierać misia, który jak pokazał przykład Pitera jest stworzeniem tak ogromnie wrażliwym. Kopniak w tyłek i niech inni się martwią zepsutą zabawką.
Może być schronisko. A czemu nie?! A w tym schronisku, to już w ogóle……….

Frustruje mnie już pisanie o takich sytuacjach, bo mam świadomość, że i tak te wnioski nie dotrą do „mądrych” głów, ale przynajmniej mnie jest trochę lżej.
I tylko jeszcze ciska się pytanie, świadomie z gruntu złośliwe, podyktowane poczuciem bezsilności, ba bezradności:
„Gdzie jest kasa z naszych podatków, że tak prosta w gruncie rzeczy sprawa, jak przyzwoita kontrola wszelkich hodowli psów w średniej wielkości kraju należącym do Unii Europejskiej jest niemożliwa do zrealizowania?” Bałagan, opieszałość i kto tam co jeszcze sobie wymyśli powoduje, że cierpią właśnie takie psy jak Gustaw.

Tak, tak Gustaw.
Tak go ochrzciłem, bo wrodzona ciekawość i potrzeba wyzwań spowodowała, że jednak postanowiłem poznać tego chłopca. I rzecz jasna przywitał mnie „przyjemny” dla ucha warkot i bulgot. Po Piterze dla mnie normalka.
Widać, że jest zagubiony, zestresowany, z wiszącym na karku topornym naszyjnikiem z kolczatki. Wchodzę do kojca.
Czuję respekt.
Byłbym głupcem gdyby było inaczej. On z podkulonym ogonem trzyma dystans, niepewny co ma zrobić. Burczy głośno dla podkreślenia swojego stanu zaniepokojenia. I obserwuje moje ruchy tymi swoimi rekinimi oczami.
Nie robię nic.
Czekam.
Gdzieś w podświadomości przygotowuję się mimo woli na ewentualną, bolesną odprawę. Cóż nie ma ryzyka, nie ma imprezy. To on obchodzi mnie coraz bardziej skracając dystans.
Nie robię nic tylko szepczę: „Nie ma sprawy, najwyżej będzie bardzo bolało. Damy radę.”

W końcu podchodzi do mnie i zaczyna intensywnie obwąchiwać. Ogon zaczyna niepewnie machać z coraz większą intensywnością. Już nie warczy, ale ja wiem, że to nic nie znaczy, że jeszcze mogę dostać takie baty, że hej!
W końcu usatysfakcjonowany wstępnymi oględzinami zaczyna mi wpychać nos do kieszeni bluzy i nie odpuszcza. Zresztą ten zwyczaj przeszukiwania kieszeni (tylko lewej) kultywujemy teraz regularnie (i zawsze znajduje w niej jakiś drobny przysmak).
Powoli się „luzuje”. Zaczynam delikatnie go głaskać i czuję jak jego napięte mięśnie zaczynają wiotczeć. Uważnie przysłuchuję się, czy gdzieś tam z głębi gardła nie wydobywa się ostrzegawczy warkot. Ale nie. Chyba zostałem zaakceptowany.
Wychodzę z kojca i dopiero teraz ocieram pot z czoła.

Następnego dnia idę już ze smyczą. Zapinam mu ją i wychodzimy. Potem ściągamy tę kupę zupełnie niepotrzebnego żelastwa i zakładamy zwykłą obrożę. Wystarczy. Całkiem fajnie na niej chodzi. Dopiero po kilku dniach okazało się, że pan Gustaw bardzo szybko nakręca się i zaczyna szarpać smycz, co nie jest przyjemne.
O „doświadczony” były przewodniku! „Gratulacje” za wyrobienie takiego kłopotliwego nawyku!
Ale pracujemy nad tym i wydaje się, że jest coraz lepiej, chociaż czasem jeszcze miewa takie „napady”.

W momencie kiedy po raz pierwszy wszedłem do jego klatki, popełniłem błąd.
Obiecywałem sobie, że nie pozwolę się „wkręcić” w tego psa. Zasada „zero emocji” umarła szybciej niż mgnienie oka. Tak się nie da! Nie da się na zimno. To jakaś chemia, magia, wiedza tajemna. Zakochaliśmy się w sobie nawzajem.
Nie wiem kiedy był ten moment. Nie wiem dlaczego wybrał mnie.
Może dlatego, że też jestem „złym”, poranionym chłopcem?
Może dlatego, że charakterologicznie jesteśmy tak do siebie podobni. Na zasadzie: Nie znam cię, nie wiem co możesz mi zrobić, nie podchodź, bo walnę bez uprzedzenia!

Oczywiście, że początkowo były tarcia, ale szybko je sobie wyjaśniliśmy i on zaakceptował mój punkt widzenia (przynajmniej jak na razie bezwarunkowo). Nie sądziłem, że w tak szybkim czasie zaufa mi do tego stopnia, że zrobi prawie wszystko czego sobie ewentualnie od niego zażyczę.

Ktoś bardzo mądry ostatnio powiedział mi taką rzecz: „Panie Grzegorzu one albo kogoś kochają na śmierć i życie, ewentualnie są obojętne, albo nienawidzą z całego serca. Pan jest osadzony w tym pierwszym wariancie.”
I dobrze! I cieszę się! I jestem dumny i czuję się wyróżniony.
Ja człowiek, który przed Piterem nie miał o nich zielonego pojęcia stałem się ulubieńcem po raz wtóry!
Może być piękniej?
Te delikatne całusy, które mi sprzedaje, te codzienne sesje „masowanka”, kiedy leży wyluzowany, wyciągnięty na podłodze kojca, a ja go głaszczę starając się przekazywać mu pozytywną energię.
Ten powitalny taniec w stylu pogo zakończony eleganckim saltem.
Te chwile zabaw z ulubionym zielonym misiem.
Wspólne posiłki, kiedy zajada wprost z mojej ręki karmę. Jest wtedy taki delikatny, subtelny. Jakby celowo uważał, żeby mnie nie uszczypnąć nawet przez przypadek.
To szukanie niespodzianki w kieszeni, o której już wspominałem, to wspólne medytowanie na ławce. Wszystkie te momenty sprawiły, że stał się moim „złym” chłopcem.

I w tym momencie wrzucę łyżkę dziegciu w ten słoik miodu. Męczyło mnie to od dawna. Ktoś kiedyś zarzucił mi, że miałem odejść z pracy w tym miejscu, bo  znęcałem się nad zwierzętami. To co wychodzi na to, że Kremik, Piter, Iwan, Plamek, czy Gustaw są masochistami? Pokochały, bo uwielbiają być tłuczone? Niestety co zasiejemy, to zbierzemy. I gdybym tak robił, to nie byłoby Pitera, Gustawa i jeszcze wielu innych.
Mam świadomość, że Gustaw będzie musiał poczekać chwilę na swojego człowieka, na którego się otworzy, z którym zagra tak jak ze mną.
Nie ma sprawy! Poczeka!
W porę wyciągnięty, uniknął tej zabójczej wersji stresu. Stracił na wadze raptem pół kilograma. Owszem budzi respekt, bo średnio akceptuje innych. Sprawia wrażenie, że jest psem jednego człowieka.
Zresztą może właśnie dlatego schronisko jest jego czwartym miejscem pobytu. Cóż ktoś, kiedyś zawalił jego prawidłową socjalizację, ale to akurat nie on jest winny.
Ktoś zadał pytanie: „Jaki on piękny! Jakie musze spełnić warunki, żeby stać się jego nowym opiekunem?”
Odpowiadam:” Mieć serce, rozum, wiedzę i to coś, co sprawi, że zaufa w pełni.”
Ja nie mogę go zabrać do siebie, ale póki co ma mnie tu na miejscu. Chcę jednak, żeby uniknął losu psa wędrowca od jednego domu, do drugiego. Chcę, żeby nie był wiecznym tułaczem. Zagubionym świecie „złym” chłopcem. Zbyt wiele uczuć zainwestowanych przez obydwie strony.

Nie wiem jak z nim, ale uwierzcie, że serce by mi pękło gdybym się dowiedział, że jest znowu nieszczęśliwy. Jasne, że możecie mi pomoc w znalezieniu stałej, bezpiecznej przystani dla Guciola. Zawsze możecie skontaktować się tutaj ze mną na blogu. Ewentualnie pod adresem mailowym: identek48@gmail.com
Chętnie odpowiem na wszystkie pytania i podzielę wiedzą na jego temat, której przecież z każdym, kolejnym dniem przybywa.
I jeszcze jedna sprawa. Póki co, mamy co jeść. Jeśli jednak w końcu zabraknie nam karmy dla alergików, to nie omieszkam Was o nią poprosić.

Nie wypuszczę go z pod swoich skrzydeł bez opcji stałej wiedzy o tym, jak mu się wiedzie. Tak samo zresztą jak jest z Piterem, o który wiem, że jest szczęśliwy, a za którym też czasem tęsknię.
Będziemy czekać tutaj! Ja i mój chłopiec, którego nie dam skrzywdzić!
A uwierzcie, że potrafię być uparty i nie odpuszczę.
Bo ja i on mamy siłę, żeby znaleźć drogę do nowego, prawdziwego domu.

I jeszcze jedno, tak na koniec. Schronisko to nie najlepsze miejsce, ale przecież wszystko zależy od ludzi i Gustaw chyba miał odrobinę szczęścia w całej tej sytuacji. Dziękuję.


piątek, 11 kwietnia 2014

I co nam jeszcze możesz pokazać?!

„Wtedy przestałem kalkulować i………………………… przeżyłem piękne chwile.
Fotograf robił zdjęcia i teraz, kiedy tylko będę miał ochotę, mogę do nich wrócić.
Czy tego dnia mogło spotkać mnie coś lepszego? Wątpię.”
Ja

 
I co nam jeszcze możesz pokazać?!
- Tak już cię mam. I jak leżysz. I jak stoisz lewym i prawym bokiem. Portrecik też zrobiony.- Komentuje pani Mariola przeglądając zdjęcia w aparacie, po czym podnosi głowę i patrząc badawczo zadaje pytanie:

- To co? Zrobisz coś jeszcze (to oczywiście pod adresem psiego, czy też kociego modela aktualnie występującego na planie), bo jak nie to w zasadzie już cię mamy.

Kiedy takie pytanie pada pod koniec sesji i jesteśmy już trochę wyczerpani (też psychicznie), to zdarza się, że zwierzaj, ja czy koleżanka Kasia wchodzimy w fazę tak zwanej „głupawki” i czasem wychodzą zupełnie nieprzewidywane,  nieoczekiwane fotki. I tak było właśnie w przypadku suczki Kamy.






Bombowy psiak! 
Niepowtarzalna uroda (opinia ze wszech miar subiektywna), cudowna do ludzi, zapamiętała amatorka wodnych kąpieli (sprzątanie kojca w jej obecności dostarcza pracownikom niezapomnianych emocji), z innymi psiakami też w kojcu żyje w harmonii.
I tylko nierozwiązaną zagadką pozostaje, czemu takie cudo włóczyło się po ulicach gdańskiej dzielnicy Orunia Dolna. Kto zna topografię Gdańska ten wie, że akurat nie jest ona zbyt ciekawa, choć mogąca odważnym (nieświadomym) globtroterom, którzy się w nią zapuszczą, przynieść bardzo wiele niezapomnianych, acz niekoniecznie chcianych emocji. No, ale mniejsza z tym.


W każdym razie koniec końców, wylądowała u nas w schronisku. Sadząc po tym, że jakoś nikt póki co zbyt intensywnie jej nie poszukuje, wydaje mi się żal po jej zniknięciu był intensywny, ale krótki (chciałbym się mylić).






A może ona sama, mając wszystkiego dość postanowiła poszukać lepszego miejsca i niestety wylądowała w schroniskowym kojcu. No cóż! Od czegoś trzeba zacząć.


No to zaczęliśmy od pozowania na sławnym „miśku”.


I być może jej występ skończyłby się w sposób właściwie rutynowy, bo bardzo układna z niej dziewczyna i bez większych protestów przybierała wymagane pozy. 

Jak to z reguły bywa,  po kilkunastu minutach powędrowałaby z powrotem do kojca.
Gdyby nie ……….. gdyby nie to, że zawsze zaopatrzona w wszelkiej maści i marki przysmaki, które mają zachęcać bardziej opornych, wystraszonych delikwentów do współpracy na planie fotografka postanowiła nagrodzić gładko przebiegającą współpracę rzucając jeden w kierunku Kamy.


Ułamek sekundy, mrugniecie powieką, a w mojej durnej głowie obudził się chochlik przekory (zapewniam Was, że przy mizernej wielkości moich półkul mózgowych, ma w niej komfortowy apartament), a popisując się wciąż niezwykłym, jak na wiek refleksem (tu salwa śmiechu, ale wybaczam) udało mi się go, dosłownie przed jej nosem, przechwycić.

W pierwszej chwili Kama zbaraniała. Kłapnęła szczęką, ale złapała tylko powietrze.
Siadła podniosła łeb i obrzuciła mnie ogromnie oburzonym spojrzeniem.
„Ej ty gościu! To było dla mnie! Oddawaj mój smakołyk”. 
Ale chochlik zasuwał już na pełnych obrotach.
- Kochana oddam ci go, jak zrobisz coś wyjątkowego. Bo wiesz tak naprawdę, to tych przysmaków nie lubię. Są twarde i włażą w zęby. Wolę te zielone, które zawierają spirulinę (jak dla mnie fascynująca nazwa składnika) i mają naturalną słodycz. I tego w życiu bym nie ci oddał. - Przemawiał przeze mnie słodkim głosem mój pomocnik i specjalista od robienia rzeczy nie zawsze mądrych.

A ona najpierw powiodła wzrokiem po wszystkich obecnych, jakby chciała powiedzieć:
„Widzicie co za drań! Gwizdnął, co moje i nie chce oddać. Może coś zrobicie w tej sprawie?”

Oczywiście odezwały się głosy protestu i nacisku, żebym przestał denerwować psinę, bo się tak nie godzi. Ale gdzie tam!
A potem była jedna łapka, druga łapka, obie naraz. 

















Była stójka z wyrzutem łba, aż pani Mariola stwierdziła, ze ta pozycja w wydaniu Kamy, to raczej nie popularny „zajączek”,  tylko poza wieloryba wyskakującego właśnie z wody. 
Cóż każdy widzi to, co chce. 

A przedmiot sporu, czyli ów nieszczęsny smakołyk spoczywał w kieszeni pod czujną opieką chochlika, który jak się zaraz okaże wykazał się niebywałą inwencją. 

W końcu zniecierpliwiona Kama rozdarła się ile sił w płucach. I nie brzmiało to bynajmniej jak typowe hau, hau, hau. 

Z łatwością dało się wychwycić frazę: oddaj, oddaj!
Żeby już nie przedłużać tej awantury sięgnąłem do kieszeni i ………….

I powiedziałem do patrzącej na mnie z nadzieją Kamy:
- A teraz, żeby dostać swój przysmak musisz dać mi całusa i będziemy kwita.- I nie zastanawiając się włożyłem przysmak w usta. Zamknąłem oczy i pochyliłem się w jej kierunku. Tak wiem, że nie jestem całkiem normalny, ale jakoś mi to nie przeszkadza, innym tylko czasem.

Jedyne o czym w tej krótkiej chwili myślałem to, że może być to najboleśniejszy całus w moim życiu i, że w razie czego wygrane w castingach do głównych ról w horrorach mam już w kieszeni.
Czyli w końcu wyjdę na swoje i będę miał więcej kasy niż tylko na siedem dni od przelewu.
A bliscy i znajomi przecież w końcu przyzwyczają się do nowej aranżacji elewacji.
Nic takiego nie nastąpiło.
Prawdziwa sztukmistrzyni. Poczułem tylko lekkie szarpnięcie i już smaczek był chrupany.
Jak się okazało pani fotograf, o której zapomnieliśmy podczas przekomarzania nacisnęła spust migawki właśnie w momencie, kiedy nasze paszcze zetknęły się.







Jeszcze mój fałszywy doradca i inspirator chciał pożartować z białym czymś, co wybitnie zasmakowało psinie. Tym razem jednak jego zapał został szybko ostudzony. Bystra dziewczyna. Dała się nabrać tylko raz.
Krótkie „spadaj!” dało w końcu do myślenia i tak zakończyliśmy występ.
Magiczny pies.
Nie wiem, co jeszcze potrafi, ale ktoś z Was może się o tym przekonać zabierając ze schroniskowego kojca.
Ja tam nic nie mówię, ale może warto? Być może niektórym, to co zrobiłem wyda się głupie, niebezpieczne, nieodpowiedzialne i co tam sobie jeszcze chcą, ale przeżywszy trochę lat wśród innych dwunożnych, prędzej obdarzę zaufaniem czworonoga,
bo po pierwsze:
wiem czego się po nim spodziewać,
po drugie: z tymi pierwszymi bywa, mówiąc naprawdę najoględniej różnie
i  wreszcie po trzecie:
mając z reguły puste konto bankowe, jestem najbogatszym człowiekiem na świecie, bo przeżywam piękne chwile.

I to właśnie w tym odcinku próbowałem Wam pokazać.