„Wtedy przestałem kalkulować
i………………………… przeżyłem piękne chwile.
Fotograf robił zdjęcia i teraz,
kiedy tylko będę miał ochotę, mogę do nich wrócić.
Czy tego dnia mogło spotkać mnie
coś lepszego? Wątpię.”
Ja
-
Tak już cię mam. I jak leżysz. I jak stoisz lewym i prawym bokiem. Portrecik
też zrobiony.- Komentuje pani Mariola przeglądając zdjęcia w aparacie, po czym
podnosi głowę i patrząc badawczo zadaje pytanie:
-
To co? Zrobisz coś jeszcze (to oczywiście pod adresem psiego, czy też kociego
modela aktualnie występującego na planie), bo jak nie to w zasadzie już cię mamy.
Kiedy
takie pytanie pada pod koniec sesji i jesteśmy już trochę wyczerpani (też
psychicznie), to zdarza się, że zwierzaj, ja czy koleżanka Kasia wchodzimy w
fazę tak zwanej „głupawki” i czasem wychodzą zupełnie nieprzewidywane, nieoczekiwane fotki. I tak było właśnie w
przypadku suczki Kamy.
Bombowy
psiak!
Niepowtarzalna uroda (opinia ze wszech miar subiektywna), cudowna do
ludzi, zapamiętała amatorka wodnych kąpieli (sprzątanie kojca w jej obecności
dostarcza pracownikom niezapomnianych emocji), z innymi psiakami też w kojcu
żyje w harmonii.
I
tylko nierozwiązaną zagadką pozostaje, czemu takie cudo włóczyło się po ulicach
gdańskiej dzielnicy Orunia Dolna. Kto zna topografię Gdańska ten wie, że akurat
nie jest ona zbyt ciekawa, choć mogąca odważnym (nieświadomym) globtroterom,
którzy się w nią zapuszczą, przynieść bardzo wiele niezapomnianych, acz
niekoniecznie chcianych emocji. No, ale mniejsza z tym.
A może ona sama,
mając wszystkiego dość postanowiła poszukać lepszego miejsca i niestety
wylądowała w schroniskowym kojcu. No cóż! Od czegoś trzeba zacząć.
No
to zaczęliśmy od pozowania na sławnym „miśku”.
I
być może jej występ skończyłby się w sposób właściwie rutynowy, bo bardzo
układna z niej dziewczyna i bez większych protestów przybierała wymagane pozy.
Jak
to z reguły bywa, po kilkunastu minutach
powędrowałaby z powrotem do kojca.
Gdyby
nie ……….. gdyby nie to, że zawsze zaopatrzona w wszelkiej maści i marki
przysmaki, które mają zachęcać bardziej opornych, wystraszonych delikwentów do
współpracy na planie fotografka postanowiła nagrodzić gładko przebiegającą
współpracę rzucając jeden w kierunku Kamy.
Ułamek
sekundy, mrugniecie powieką, a w mojej durnej głowie obudził się chochlik
przekory (zapewniam Was, że przy mizernej wielkości moich półkul mózgowych, ma
w niej komfortowy apartament), a popisując się wciąż niezwykłym, jak na wiek
refleksem (tu salwa śmiechu, ale wybaczam) udało mi się go, dosłownie przed jej
nosem, przechwycić.
W
pierwszej chwili Kama zbaraniała. Kłapnęła szczęką, ale złapała tylko
powietrze.
Siadła
podniosła łeb i obrzuciła mnie ogromnie oburzonym spojrzeniem.
„Ej
ty gościu! To było dla mnie! Oddawaj mój smakołyk”.
Ale
chochlik zasuwał już na pełnych obrotach.
-
Kochana oddam ci go, jak zrobisz coś wyjątkowego. Bo wiesz tak naprawdę, to
tych przysmaków nie lubię. Są twarde i włażą w zęby. Wolę te zielone, które
zawierają spirulinę (jak dla mnie fascynująca nazwa składnika) i mają naturalną
słodycz. I tego w życiu bym nie ci oddał. - Przemawiał przeze mnie słodkim
głosem mój pomocnik i specjalista od robienia rzeczy nie zawsze mądrych.
A
ona najpierw powiodła wzrokiem po wszystkich obecnych, jakby chciała
powiedzieć:
„Widzicie
co za drań! Gwizdnął, co moje i nie chce oddać. Może coś zrobicie w tej
sprawie?”
Oczywiście
odezwały się głosy protestu i nacisku, żebym przestał denerwować psinę, bo się
tak nie godzi. Ale gdzie tam!
A
potem była jedna łapka, druga łapka, obie naraz.
Była stójka z wyrzutem łba, aż
pani Mariola stwierdziła, ze ta pozycja w wydaniu Kamy, to raczej nie popularny
„zajączek”, tylko poza wieloryba
wyskakującego właśnie z wody.
Cóż każdy widzi to, co chce.
A przedmiot sporu,
czyli ów nieszczęsny smakołyk spoczywał w kieszeni pod czujną opieką chochlika,
który jak się zaraz okaże wykazał się niebywałą inwencją.
W końcu
zniecierpliwiona Kama rozdarła się ile sił w płucach. I nie brzmiało to
bynajmniej jak typowe hau, hau, hau.
Z łatwością dało się wychwycić frazę:
oddaj, oddaj!
Żeby
już nie przedłużać tej awantury sięgnąłem do kieszeni i ………….
I
powiedziałem do patrzącej na mnie z nadzieją Kamy:
-
A teraz, żeby dostać swój przysmak musisz dać mi całusa i będziemy kwita.- I nie
zastanawiając się włożyłem przysmak w usta. Zamknąłem oczy i pochyliłem się w
jej kierunku. Tak wiem, że nie jestem całkiem normalny, ale jakoś mi to nie
przeszkadza, innym tylko czasem.
Jedyne
o czym w tej krótkiej chwili myślałem to, że może być to najboleśniejszy całus
w moim życiu i, że w razie czego wygrane w castingach do głównych ról w horrorach
mam już w kieszeni.
Czyli
w końcu wyjdę na swoje i będę miał więcej kasy niż tylko na siedem dni od
przelewu.
A
bliscy i znajomi przecież w końcu przyzwyczają się do nowej aranżacji elewacji.
Nic
takiego nie nastąpiło.
Prawdziwa
sztukmistrzyni. Poczułem tylko lekkie szarpnięcie i już smaczek był chrupany.
Jak
się okazało pani fotograf, o której zapomnieliśmy podczas przekomarzania
nacisnęła spust migawki właśnie w momencie, kiedy nasze paszcze zetknęły się.
Jeszcze
mój fałszywy doradca i inspirator chciał pożartować z białym czymś, co wybitnie
zasmakowało psinie. Tym razem jednak jego zapał został szybko ostudzony. Bystra
dziewczyna. Dała się nabrać tylko raz.
Krótkie
„spadaj!” dało w końcu do myślenia i tak zakończyliśmy występ.
Magiczny
pies.
Nie
wiem, co jeszcze potrafi, ale ktoś z Was może się o tym przekonać zabierając ze
schroniskowego kojca.
Ja
tam nic nie mówię, ale może warto? Być może niektórym, to co zrobiłem wyda się
głupie, niebezpieczne, nieodpowiedzialne i co tam sobie jeszcze chcą, ale
przeżywszy trochę lat wśród innych dwunożnych, prędzej obdarzę zaufaniem
czworonoga,
bo
po pierwsze:
wiem
czego się po nim spodziewać,
po
drugie: z tymi pierwszymi bywa, mówiąc naprawdę najoględniej różnie
i wreszcie po trzecie:
mając
z reguły puste konto bankowe, jestem najbogatszym człowiekiem na świecie, bo
przeżywam piękne chwile.
I
to właśnie w tym odcinku próbowałem Wam pokazać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz