A kiedy… A kiedy przychodzi zmęczenie i zniechęcenie.
Kiedy czujesz się taki mały, bezradny, a czasem wręcz nawet bezpodstawnie zraniony i
ogarnięty niechęcią do świata, masz ochotę tylko na to, żeby siąść gdziekolwiek
i pozostać tak w bezruchu, bezmyślności, niczym spiżowa rzeźba obrazująca
człowieka życiowej porażki.
Gdy czujesz fałsz i zło tego świata, w którym karmią cię przemieloną,
bezwartościową papką, której ty już nie możesz strawić. Kiedy ukrywasz
wstydliwie twarz w kołnierzu kurtki, żeby inni nie widzieli twoich łez, bo
dzisiaj słabym się nie wybacza.
Gdy zmuszony jesteś wsłuchiwać się w fałszywe nuty
brzmiące w mowie innych ludzi, które choć starają się ukryć, a ty jednak doskonale je wychwytujesz
i w głębi siebie krzywisz się z niesmakiem, chociaż starasz się ukrywać swój stan
za maską uśmiechu.
Gdy masz wrażenie, że mówisz tylko do siebie, bo cała
reszta zagłusza cię kakofonią dźwięków nie potrafiąc już przecież słuchać innych.
Kiedy czujesz się cynicznie okradziony ze swoich marzeń,
ideałów, pomysłów i tylko możesz bezsilnie zaciskać dłonie w pięści, albo
maskować swoją gorycz przez wygłaszanie ironicznych komentarzy, które są niczym
polny kamień przeciwko grubym murom.
Gdy pomimo upływających lat nie możesz i nie chcesz
zamienić swojej duszy w cyniczny obłok, choć tak byłoby dla ciebie lepiej, bo
tak przecież co dzień się męczysz.
Kiedy ty kogoś zranisz: słowem, uczynkiem i jest ci
strasznie głupio, ale nie potrafisz się przyznać do błędu i wrzucasz kolejny ciężki
głaz na dno swojego serca.
Kiedy masz już dość codziennej: złości, zniewagi, braku
szacunku, zrozumienia, buty, zarozumiałości, ślepej nienawiści, zazdrości ,
zawiści i hipokryzji, która oblepia cię niczym bagienne błoto i strząsnąć go z
siebie żadnym sposobem nie możesz.
Kiedy kolejnego zapalasz papierosa i otulasz się dymem z
niego płynącym, niczym muślinem, który ma sprawić, że staniesz się
niewidzialny. Ale przecież tak się nie dzieje.
Kiedy masz pretensje, ale tak naprawdę nie wiadomo do
kogo i o co i chciałbyś się wydrzeć, tłuc pięściami w cokolwiek, stając się co
najmniej dziwowiskiem, widowiskiem, pośmiewiskiem, lub tylko obiektem godnym
wzruszenia ramionami.
I kiedy już masz ochotę zobaczyć co jest za drzwiami, to wtedy pojawia się on. Czasem kudłaty, kiedy indziej gładkowłosy, czy szorstkowłosy, szczekający, albo dla odmiany mruczący. Wielobarwny, łaciaty, pstrokaty, duży, średni, albo taki całkiem mały. Przybywa na tych swoich czterech łapach niczym karetka pogotowia i albo siada obok ciebie, albo wdrapuje ci się na kolana. I liże cię po twarzy.
A co tam! Pies ci mordę lizał!
Zdecydowanie lepiej, żeby pies lizał niż człowiek pluł ci
w twarz! Nadstawia łeb, albo wlepia w ciebie te swoje ślepia przyglądając ci
się badawczo, jakby diagnozował stan twojej duszy.
I przytula się do ciebie.
I mruczy.
I wzdycha, jakby odbierał od ciebie wszystko to co złe,
to co cię męczy i zjada od środka. I nie odpuszcza, aż w końcu uspokajasz się i
wyciszasz. Zaczynasz błądzić dłońmi po jego ciele jakbyś pobierał tą dobrą, nie
skażoną energię, której tak bardzo potrzebujesz, a którą za każdym razem on ci
ofiarowuje z czystego przywiązania i miłości.
Potem zamiecie ogonem, zeskoczy z kolan, podniesie na
cztery łapy, otrząśnie jakby strząsał z siebie krople deszczowej wody i już
jest dobrze. Przynajmniej na jakiś czas. Do następnego razu.
Na tym świecie coraz mniej dobra, miłości,
bezinteresowności. A ja tylko zastanawiam się: dlaczego tyle niewyczerpanych
pokładów tych uczuć - wzgardzone, zapomniane, latami przesiaduje w schroniskach
dla bezdomnych zwierząt. Zaiste dziwny jest ten świat!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz