Minęliśmy
się.
Zresztą
nie po raz pierwszy, bo kiedy szedł do domu, to także nie mieliśmy okazji się
pożegnać. Taki los.
Ale
mimo to, ja wciąż o nim pamiętam, chociaż mam świadomość, że on już od pewnego
czasu wiedzie inne lepsze życie. Mimo, że nasze drogi się rozeszły i jakoś nie
mamy szczęścia, żeby się spotkać, to przez pewien, krótki okres czasu połączyła
nas mocna przyjaźń.
Nie,
nie od razu przypadliśmy sobie do gustu, bo kiedy on pojawił się w schronisku
wraz z rodzeństwem żyjącym gdzieś na działkach, to zupełnie nie miał ochoty na
żadne zaprzyjaźnianie się.
Z
całej czwórki rodzeństwa,to chyba on był najbardziej przerażony i bezradny.
Potem, oczywiście stworzył sobie swój świat w schroniskowym kojcu, w którym
czuł się bezpiecznie i żeby tylko nikt nic od niego nie chciał. A już za żadne
skarby nie było mowy o choćby podejściu do człowieka.
Za
każdy razem, kiedy przechodziłem koło kojca, w którym „mieszkał” było mi go
ogromnie żal, ponieważ ładny z niego był psiak i jego szanse na znalezienie
nowego domu byłyby ogromne gdyby nie to, że nie miał od początku swojego życia
szczęścia.
I
jeszcze coś… właśnie to coś nieokreślonego, co zawsze mnie przyciąga do takich
osobników.
Początkowo
prosto nie było.
Nie
wiedząc, co go czeka stawiał niesamowity opór.
Podarte
rękawy kurtki, lekko sfatygowane ręce. Ale nie odpuściłem, bo czułem, że się
uda.
Kiedy
już w końcu udało mi się go, powiedzmy uspokoić, kiedy już mogłem go mocno
przytulić, kiedy czułem te jego małe, trzepoczące serduszko, to już byłem
przekonany, że będzie ok. Uświadomiłem sobie, że właśnie poznałem nowego
kumpla.
Ochrzciłem
go imieniem Tytus, bo taki on tyci był i zresztą został. A on to imię bardzo
szybko sobie przyswoił.
I
w sumie teraz sobie przypominam, dlaczego wyciągnąłem do niego rękę. On w
pewnym stopniu przypominał mi innego chłopaka, z którym miałem przyjemność
spędzić wiele dobrych chwil.
Miał
w sobie coś z Watsona, którego przy okazji gorąco pozdrawiam.
Tytus
okazał się niesamowitym chłopczykiem. Robił ogromne postępy socjalizacyjne,
jakby chciał nadrobić zgubiony, stracony czas.
Chodzenie
w szelkach, wychodzenie na spacery, przyjaźń z Myszą i inną dużą kumpelą Fioną,
o której może kiedyś przy okazji też opowiem, te ślepia wpatrzone w człowieka,
pełne oddania, wierności i przywiązania, ale też ujawniające czasem ten
cwaniacki błysk.
Te
nasze wspólne włóczęgi, to chodzenie przy nogawce.
Dzisiaj,
kiedy czasem nachodzi mnie sentymentalny nastrój, to wracam właśnie do tych
fotek, które też pokazuję Wam i wracam wspomnieniami właśnie do tych miłych
sercu chwil.
Pamiętam,
jaki byłem dumny z niego, że tak pięknie i szybko rozkwita, pamiętam też jak martwiłem
się o niego, kiedy pewnego dnia Tytus już mnie nie powitał, bo okazało się, że
poszedł do nowego domu. Okazało się, że zupełnie
niepotrzebna to była troska, bo trafił w dobre ręce. I chociaż tak rzadko się
odzywa, to nic nie szkodzi, bo myśmy zdążyli będąc razem „przegadać” wiele
godzin.
I
znowu wyszło, pompatycznie, sentymentalnie, lirycznie, ale jak inaczej opisać
tą krótką, ale mocną przyjaźń :-).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz