„Sobieszewskie Dzieci”- taki termin
ukułem dla psów nagminnie porzucanych w tym rejonie Gdańska przez „właścicieli”,
w ten sposób rozwiązujących problem już nie kochanych domowników, a w
konsekwencji prędzej czy później trafiających do naszego schroniska.
Do ich grona śmiało można było zaliczyć
Saniego.
Urodzony gdzieś w sypiącej się stodole,
właśnie w tamtym rejonie.
Nie znający normalnego życia psa
domowego, nie znający dotyku ludzkiej ręki, że o czymś takim jak smycz, czy
obroża nie warto nawet wspominać.
Na początku naszej znajomości dostał
ode mnie ksywę „Dziki”.
Maluch, który reagował na widok
człowieka warczeniem i szukaniem jak najtrudniej dostępnej kryjówki, żeby tylko
go nie dotknąć.
Z czysto wrodzonej przekory i
jednocześnie mając świadomość, że jeżeli nie pociągnę go do świata właśnie teraz
w tej chwili, to z czasem tak się wycofa, że spędzi resztę życia w schronisku,
a czułem gdzieś w głębi ducha, że może to być świetny psiak, który potrzebuje
tylko spokojnego, cierpliwego i mającego tzw. „serce na dłoni” człowieka, no i
oczywiście domu.
Nie obyło się bez kłapania zębami i
przeraźliwego pisku, gdy zabierałem go z kojca korzystając z tego, że trzeba
było go zaszczepić.
Kiedy już udało mi się go złapać i przytulić do siebie,
kiedy poczułem przez bluzę jak bicie jego serca pomału się uspokaja, byłem już
pewny, że ta historia musi zakończyć się dobrze, chociaż droga była jeszcze
daleka.
No dobra!
Udało się w końcu ubrać dzikusowi
szelki i można było zacząć pierwsze kroki w nauce chodzenia na smyczy. Nie było
to fajne, ale z czasem zaczęło przynosić efekty.
Przestał się zapierać i wrzeszczeć jak
oparzony i powoli, chociaż dość niechętnie zaczął wychodzić na spacery.
Jeszcze
z opuszczoną głową i wielce niekontent z takiego obrotu sprawy, ale jednak!
Skoro szło już nam całkiem nieźle,
jeśli chodzi o wstępną socjalizację naszego dzikuska, to nic innego nie
pozostawało, jak tylko pokazać go światu i przekonać kogoś, że nasz bohater
warty jest tego, żeby dać mu szansę na drugie, lepsze życie.
Czyli: Zapraszamy
na sesję zdjęciową.
Nie, na pewno nie spodziewałem się, że
będzie łatwo!
Mały „wypłosz” nie rozumiał i wcale nie
miał ochoty zrozumieć, że cała ta draka to dla jego dobra.
No i trudno mu się
dziwić!
Jakaś obca osoba z tym swoim czarnym, co rusz trzaskającym urządzeniem,
jakiś biały „misiek” i on, do niedawna śpiący w jakieś jamie, jedzący co
popadnie.
Istny szok!
Tu w ogóle nie było mowy o jakimś
pozowaniu.
Tu była walka o utrzymanie psiaka na
planie zdjęciowym. W ciągu tego czasu podczas robienia zdjęć będąc
niejednokrotnie „dziabniętym” przez Saniego zaciskałem tylko zęby, będąc
święcie przekonanym, że warto, że tak trzeba, bo nie ma już odwrotu.
A on całym
sobą zadawał się mówić: „Dajcie mi święty
spokój! Chcę tylko spokojnie zaszyć się gdzieś pod biurkiem, gdzie nikt mnie
nie będzie widział i nic ode mnie nie będzie chciał. Nie potrzebuję tych
waszych zdjęć!”
No, ale tu trafił swój na swego!
Wyczuwając jego nastrój, o co nie było
trudno, odpowiadałem mu cierpliwie masując miejsce na ręku po kolejnym
ugryzieniu.
- Potrzebujesz fotek mój drogi
przyjacielu. Ludzie muszą Cię zobaczyć. Ty jeszcze tego nie wiesz, ale ja nie
chcę żebyś tu spędził kolejne lata. Zobaczysz jeszcze mi za to podziękujesz.-
Krzywiłem twarz, że niby to w uśmiechu, jednocześnie usiłując wyciągnąć po raz
kolejny gryziony palec z jego pyska.
Koniec, końców jakoś dobrnęliśmy do
końca sesji.
Oczywiście do samego jej końca Sani nie
zmienił zdania na temat tego pomysłu i kiedy tylko trafił do pomieszczenia,
smyknął pod biurko i stamtąd śledził mnie tymi swojemu ślepiami pełnymi wyrzutu,
jakby zdawał się mówić: „Jak ja Cię nie
lubię!”
Nie pozostawało mi nic innego, jak
tylko na tak niesprawiedliwą ocenę wzruszać ramionami i odpowiadać na głos:
- A ja ciebie bardzo lubię i dlatego
musiałem cię pomęczyć. Nie ma nic za darmo, a zobaczysz, że się opłaci.
A ta szelma w odpowiedzi na takie
dictum po prostu odwracała się do mnie tyłem, pokazując gdzie ma moje argumenty.
- A tam!- Wychodziłem machając ręką
przekonany o słuszności mojego postępowania.
I wiecie co?
Wyszło jednak na moje!
Co piszę nie bez pewnej satysfakcji.
Wcale nie tak długo po tej sesji,
pojawił się w schronisku człowiek, który przyszedł po Saniego.
Zobaczył go w galerii na stronie
internetowej i stwierdził jako kapitan jachtu, że właśnie takiego pierwszego
oficera brakuje mu na pokładzie.
To nic, że ten nie ma patentu, on go
nauczy wszystkiego, bo widzi w nim potencjał.
A Sani jak to w jego zwyczaju chociaż
oczywiście cieszył się, że idzie do domu to do pożegnalnej fotki strzelił tą
swoją „fochowatą” minę, jakby działa mu się wielka krzywda.
No cóż!
Trzeba mu wybaczyć on tak po prostu ma.
Niestety nie było mnie przy tym jak wyjeżdżał, ale gdy tylko będę miał okazję,
zapytam tego małego drania:
- No i co, nie były potrzebne ci te
zdjęcia?!
Nie, żartuję oczywiście.
Przytulę go o ile oczywiście mi na to
pozwoli, bo chociaż jest jednym z wielu to zapadł mi głęboko w pamięci i sercu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz