niedziela, 20 października 2013

„Chodź zabiorę cię tam…………”


„Nie zmienię świata, nie zmienię.
Nie mam złudzeń.
Ale mogę zmienić się sam
I mogę zmienić Ciebie.”

„Kremik”,”Kremczysław”, to był gość!
A właściwie źle! On jest!
Tylko, że już nie w schroniskowym kojcu, a we własnym domu. Chociaż jeszcze nie tak dawno wydawało się, że to niemożliwe.
Urodzony pod rozsypującą się ze starości stodołą, żyjący jak modelowy dziki pies. Dwa lata spędził w klatce, bez większej nadziei na oswojenie się.
Owszem podchodził kiedy miałeś coś do jedzenia w ręku.
Ale to wszystko.
Założenie obroży, smyczy, czy chociażby pogłaskanie. Utopia, nierealne. Kurczył się w sobie, chował w najdalszym zakątku budy i tam uroczym powarkiwaniem dawał do zrozumienia, że masz spadać i nic od niego nie chcieć.
Owszem przychodzili ludzie, którym się podobał, bo trzeba mu przyznać, że urodziwy z niego chłopak. Ale kiedy widzieli jak się zachowuje, machali tylko ręka i odchodzili od kojca zabierając do domu innego psa.
I tak mijały dni, miesiące i w końcu lata.
On przyzwyczaił się do takiej sytuacji. Jego był ten kawałek drewnianej podłogi i tyle.

Swędziały mnie ręce, oj swędziały, żeby w końcu wywlec go z tego kojca.
Aż pewnego dnia, zupełnie niespodziewanie ni z tego ni z owego niewidzialna ręka walnęła mnie w potylicę i postanowiłem. „Możesz mnie nie kochać, możesz mnie pogryźć, ale właśnie teraz, właśnie w tej chwili wchodzę po ciebie. Dosyć tej bezsensownej wegetacji na schroniskowym wikcie”.
Jak naćpany otworzyłem drzwi kojca, wlazłem i dalejże bawić się w berka z Kremiczkiem.
Prawa buda, lewa buda.
Ja mam czas! Jak dzisiaj ci odpuszczę, to już nigdy tego nie spróbuję, bo jestem leniem. W końcu z pomocą Bożą i koleżanki zablokowaliśmy go w budzie. Teraz trzeba założyć smycz.
Chcąc mi to uniemożliwić wywijał głową, jakby miał ja zamocowaną na super elastycznych przegubach, od czasu do czasu próbując trzasnąć mnie zębami.
Ja swoje tylko zaciskałem w oczekiwaniu na ten jedyny w swoim rodzaju ból spowodowany mieleniem ręki psimi zębami.
Udało się!
Nie trafił!
Potem kiedy poczuł, że na jego karku jest założona smycz i że nie może w żaden sposób uciec, zaczął się „taniec mustanga”.
Wszystko to na nic, bo ja już wtedy wiedziałem, że będzie nasz.
Żeby go już teraz nie stracić wrzucając na wybieg podjąłem jak się później okazało szaleńczą decyzję, że dopóki się nie uspokoi, nie przyzwyczai i nie nabierze ogłady, zamieszka przy moim biurku.
Efektem tej decyzji było:
Noc pierwsza:
- zdarte żaluzje,
noc kolejna:
-kosmetyka drzwi do toalety polegająca na wykonaniu w nich dodatkowego otworu.
Przy tej okazji okazało się, że obecnie stosowane do ich wykonania materiały są co najmniej wątpliwej jakości, żeby nie powiedzieć beznadziejnej.
Jak to mówią „pałka się przegięła”, kiedy pozwolił sobie na ściągnięcie mojego aparatu fotograficznego i dokonanie korekty brzegów osłony od obiektywu będącego własnością pani Marioli.
Jak to zobaczyłem przeżyłem zawał, następnie poryczałem się jak szczeniak
(i to był pierwszy raz), a potem już  w domu, chociaż naprawdę rzadko to robię zażyłem pięćdziesiąt gram środka uspokajającego.
Dopiero wtedy przestały latać mi z nerwów ręce.

Wtedy też zapadła decyzja o zbudowaniu mu kojca, w którym będąc pod naszą kontrolą i siedząc w nim sam miał się dalej socjalizować.
 Tak, bo trzeba przyznać, że pomimo swoich występków Kremik robił oszałamiające postępy jeśli chodzi o te wszystkie rzeczy, które dla psa przebywającego w normalnym środowisku nie są niczym nadzwyczajnym. Zaczął chodzić na spacery na smyczy bez targania szarpania, później włóczyliśmy się w dalszych rejonach blisko ulicy, żeby nie wpadał w panikę na widok samochodów i innych ludzi.
Jak na tak wycofanego gentelmana progres był tak szybki, że nas samych wprawiało to w zdumienie.
I tylko, póki co, zainteresowanych nim nie było.

Zresztą uczciwie informowaliśmy o jego wyczynach w pomieszczeniach zamkniętych i być może, to troszeczkę odstraszało potencjalnych „domodawców”. Ale tak trzeba było, żeby nie było zawodu, rozczarowania i nie daj Boże powrotu Kremosława do schroniska.
Aż tu pewnego dnia pojawia się przeciętna (nie całkiem) rodzina, która mówi, że jest nim zainteresowana, zachwycona i że rozważają zabranie go do siebie. I wcale ich nie przeraża słowo demolka. Tylko, że na razie z nim powychodzą, później jeszcze jadą na urlop, ale po powrocie przyjeżdżają i zabierają go. „Acha! Taki taktyczny napoleoński odwrót, po tym co o nim usłyszeli. Pewnie więcej się nie pojawią.” Pomyślałem sobie, jak się później okazało zupełnie niesprawiedliwie. Ale, póki co, uśmiechałem się i kiwałem głową.
W międzyczasie zabraliśmy Kremika na sesję zdjęciową i to tą trudniejszą, bo studyjną.
Oczywiście nie byłby sobą, gdyby nie zdemolował na wyjście całego planu. Cały nasz  Kremosław. Ta akcja zdaje się, że nawet została utrwalona na jednym z filmików z sesji (można zobaczyć tutaj:  


Przyjmijmy, że były to zdjęcia próbne do seaquela „Człowieka Demolki” tylko, że tym razem w roli głównej z Kremikiem.
Wypadł oczywiście idealnie, ale póki co żadna z amerykańskich wytwórni filmowych widocznie nie trafiła na te ujęcia, bo kontrakt byłby murowany.
Czas mijał, a ja jako znany fatalista już zacząłem coraz głośniej wyrażać swoje wątpliwości, co do tego szumnie zapowiadanego zabrania do domu.

Aż tu pewnego dnia słyszę głosy przy jego kojcu.
Wypadam, patrzę, a to oni!
, jednak dotrzymali słowa!
Jeszcze tylko jeden spacer, wypełnienie dokumentów adopcyjnych i dumnie odprowadzam całe towarzystwo do auta.
Zapakowani odjechali.
Wracam, siadam i nagle oto po raz drugi przez tego beżowego kolesia zaczynają mi lecieć łzy.
Wstyd! Pocą mi się oczy, bo stało się prawie niemożliwe.
Zeszło całe napięcie, ciężar oczekiwania, pozostały tylko (aż) niezapomniane wspomnienia.
I chociaż zabrzmi to, jak wyświechtany frazes, dla takich chwil warto robić to, co się robi, chociaż kieszenie puste.
Jedni włażą na górskie szczyty ryzykując życiem, inni śmigają maratony itd., a ja chlipię, bo jakiś nikomu nieznany pies, skreślony, pogrzebany żywcem w schronisku znalazł swoich ludzi i dom.
Chciałbym tak samo spektakularnie, jak w filmie Rocky wbiec na szczyt schodów i wyrzucić w górę ręce w geście zwycięstwa ducha nad materią.
Ale tu nie ma takich schodów, ani ja nie jestem Stallone.
Więc jeszcze sobie pochlipię, jak nie facet.

Ostatnio minęliśmy się z Kremikiem.
Był u nas w schronisku w odwiedzinach, ale mnie nie było (żałuję).
Znaczy, że wszystko u niego dobrze. W końcu obiecałem mu, że zabiorę go tam, gdzie jutra słodki smak.
Głupio byłoby nie wywiązać się z tej obietnicy danej mu, kiedy wywlekałem go z kojca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz