poniedziałek, 24 listopada 2014

„I pozostaną…………”



Początkowo wcale mnie nie uwiódł. „Przykleił” się do Katarzyny i nie odstępował jej na krok. Właściwie to ona mi go pokazała. Mały, z dłuższym włosem, o tym charakterystycznym łobuzersko – słodkim spojrzeniu, które sprawiało, że nawet najtwardsze serce topniało i  dzięki temu znacznie więcej uchodziło mu na „sucho”. Dopiero po jakieś chwili zauważyłem, że nie ma jednej łapki. To był właśnie „Bubins”. Skąd takie imię? O to trzeba by było zapytać naszą latorośl, której kreatywność w wymyślaniu imion nie zna granic. Natomiast jemu samemu chyba ta ksywa się  spodobała, bo szybko zaczął na nią reagować. Znaleziony w okolicach Biskupiej Górki w Gdańsku. Podobno błąkał się bez opieki. Jak można było zgubić takie maleństwo i do tego niepełnosprawne? Nie mam pojęcia. W każdym bądź razie przez cały jego pobyt u nas nikt się po niego nie zgłosił. Cóż, być może „popsuty” piesek nie odpowiadał marzeniom właściciela i rozstał się z nim w sposób oględnie mówiąc mało „elegancki”. Jak pokazała przyszłość było to działanie zupełnie niezrozumiałe, bo „Bubins” okazał się nieprzeciętnym psiakiem, który o mały włos nie zakotwiczył na stałe  w naszym domu. Jego radość i chęć do życia, jego pozytywny upór i chęć rywalizacji może i nie pokazywanie, że jest mu trudniej może stanowić przykład dla nas ludzi, którzy bardzo często nie potrafimy znaleźć w sobie tej pozytywnej iskry, a każda najmniejsza przeszkoda jest dla nas powodem do dramatyzowania.
A co miałby powiedzieć on. Sześciomiesięczny maluch, poruszający się na trzech łapkach, sam na ulicy wielkiego miasta. 
I jak tu zostawić takiego „okrucha” w schronisku? Nawet w pomieszczeniach biurowych. Jedno spojrzenie Katarzyny i wszystko jasne! Witaj kolejny gościu w naszych skromnych i ciasnych progach! Przynajmniej do momentu kiedy pójdziesz swoją nową drogą, do nowego domu. Na naszym osiedlu sąsiedzi już dawno przestali się dziwić, że co jakiś czas wraz z naszym powrotem z pracy pojawia się kolejny czworonożny gość.
A Bubins totalnie podbił ich serca. Kiedy pojawiał się na spacerach traktowany był niczym celebryta. Było głaskanie, były przysmaki (do jego ulubionych należały kabanosy, którymi sąsiadka karmiła go wraz z towarzyszącą mu naszą „Muchą” bez umiaru). Ta dwójka tak się w końcu nauczyła, że zamiast do domu potrafiła włazić na piętro i stać pod jej drzwiami do skutku w oczekiwaniu na gratisową wyżerkę.
Nasza „Mucha” też stanęła na wysokości zadania i była gospodynią na medal. Na co dzień rzadko przejawiająca sympatię do innych psów, jego otoczyła opieką i nawet łaskawie włączała się do zabaw, co jak na nią było ogromnym wyczynem. A wieczorami potrafili spać w jednym legowisku.
Zresztą ta sympatia była obopólna, bo nasz mały gość był w nią wpatrzony jak w obrazek i bezwzględnie wykorzystywał jej łaskawość. Ot, cwany dzieciak!
Jednie nasza kotka nie okazała zrozumienia dla chłopaka. Delikatnie się obraziła i tylko z górnych półek, leżąc na książkach z dezaprobatą obserwowała poczynania „Bubinsa”. Ale to wszystko dlatego, że młody już na dzień dobry nie okazał jej należytego szacunku.
Na co dzień, razem z naszą „paczką” jeździł do pracy, by po powrocie z niej odpoczywać, wylegując się centralnie na grzbiecie.
Czujny, a przy tym hałaśliwy. Wara wszystkim, którzy nie wiedzą co to ciche zamykanie drzwi od klatki schodowej! I nie ma, że jest pierwsza w nocy. Mały ciałem, wielki duchem, wydobywał z siebie taki szczek, że nie sposób było się nie obudzić. Wybaczamy!
Znakomity naciągacz i żebrak. Cudna „stójeczka”. „I co nie dasz? Dla Ciebie tę cyrkową sztuczkę czynię! Niech skruszy się serce twoje z kamienia!”

A ambitny do bólu! Kiedy wybraliśmy się na spacer do pobliskiego lasu, ani na chwilę nie chciał odpuścić i starał się dzielnie dotrzymywać kroku naszej” Muszce”. Momentami nosem się podpierał ze zmęczenia, ale kiedy ktoś z nas brał go na ręce, żeby odpoczął, to już po minucie ryczał jak potępiony, że on nie chce! Że da radę i dogoni Muchę! Hałas robił taki, że ostatnie liście spadały z drzew i trzeba było mu ustąpić. Kieszonkowy terrorysta.
Nie ma co. Zżyliśmy się przez ten przecież krótki okres czasu. W niepamięć szły mokre plamy, w które o poranku wchodziło się bosą stopą, mało ważne było nadjedzenie kartonu z dokumentami, rabunek kociego jedzenia, niedospane noce, demolka zabawek naszego kota. On przecież swój! On jest pełnoprawnym domownikiem i do tego jeszcze tak naprawdę dzieckiem. Na zdrowie!
Wspólnie spędzony czas minął tak szybko. Za szybko! I ta rozterka. Zostaje z nami, czy jedzie do ludzi. I nurtujące pytania: Jak mu tam będzie? Czy będzie szczęśliwy? Czy odnajdzie się w nowym otoczeniu?

A może niech zostanie?
I w końcu przyszedł ten dzień. Katarzyny akurat nie było i „młody” starał się trzymać mnie. To mnie przypadło, żeby oddać go w ręce nowych opiekunów. Nie powiem, że nie miałem rozdartego serca, ale wiedziałem, że tak będzie najlepiej. Dobrzy ludzie i on będzie miał z nimi dobre życie. Chociaż w jego oczach królowała niepewność. Zrobiliśmy swoje. Nie możemy z domu zrobić schroniska. Za mało miejsca. Tyle ich już przedreptało przez progi naszego mieszkanka. I niech nikt nigdy nie mówi, że w tej pracy nad człowiekiem może zapanować rutyna. Zwłaszcza kiedy ta praca staje się pasją. I takie rozstania zawsze odrobinę bolą, ale późniejsze spotkania z naszymi chwilowymi gośćmi dają mnóstwo radości i satysfakcji.
Tym razem najbardziej rozczarowany był nasz syn kiedy na pytanie kiedy ‘Bubins” u nas zamieszka na stałe usłyszał, że pojechał on do nowego domu. Zmarkotniał i zapytał:
- Dlaczego nie mógł być z nami?
Poklepałem go po ramieniu i odpowiedziałem:
- Sam wiesz, że wahaliśmy się, ale doszliśmy do wniosku, że tam dokąd poszedł będzie mu równie, a może lepiej niż u nas. A tobie na pocieszenie zostały wspomnienia. I to jest bezcenne i tego nikt, nigdy w życiu ci nie odbierze…………
Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz