Początkowo wcale mnie nie uwiódł. „Przykleił” się do
Katarzyny i nie odstępował jej na krok. Właściwie to ona mi go pokazała. Mały,
z dłuższym włosem, o tym charakterystycznym łobuzersko – słodkim spojrzeniu,
które sprawiało, że nawet najtwardsze serce topniało i dzięki temu znacznie więcej uchodziło mu na
„sucho”. Dopiero po jakieś chwili zauważyłem, że nie ma jednej łapki. To był
właśnie „Bubins”. Skąd takie imię? O to trzeba by było zapytać naszą latorośl,
której kreatywność w wymyślaniu imion nie zna granic. Natomiast jemu samemu
chyba ta ksywa się spodobała, bo szybko
zaczął na nią reagować. Znaleziony w okolicach Biskupiej Górki w Gdańsku. Podobno
błąkał się bez opieki. Jak można było zgubić takie maleństwo i do tego niepełnosprawne?
Nie mam pojęcia. W każdym bądź razie przez cały jego pobyt u nas nikt się po
niego nie zgłosił. Cóż, być może „popsuty” piesek nie odpowiadał marzeniom
właściciela i rozstał się z nim w sposób oględnie mówiąc mało „elegancki”. Jak
pokazała przyszłość było to działanie zupełnie niezrozumiałe, bo „Bubins”
okazał się nieprzeciętnym psiakiem, który o mały włos nie zakotwiczył na stałe w naszym domu. Jego radość i chęć do życia,
jego pozytywny upór i chęć rywalizacji może i nie pokazywanie, że jest mu trudniej
może stanowić przykład dla nas ludzi, którzy bardzo często nie potrafimy
znaleźć w sobie tej pozytywnej iskry, a każda najmniejsza przeszkoda jest dla
nas powodem do dramatyzowania.
A co miałby powiedzieć on. Sześciomiesięczny
maluch, poruszający się na trzech łapkach, sam na ulicy wielkiego miasta.
I jak tu zostawić takiego „okrucha” w schronisku? Nawet w
pomieszczeniach biurowych. Jedno spojrzenie Katarzyny i wszystko jasne! Witaj
kolejny gościu w naszych skromnych i ciasnych progach! Przynajmniej do momentu
kiedy pójdziesz swoją nową drogą, do nowego domu. Na naszym osiedlu sąsiedzi już
dawno przestali się dziwić, że co jakiś czas wraz z naszym powrotem z pracy pojawia
się kolejny czworonożny gość.
A Bubins totalnie podbił ich serca. Kiedy pojawiał się na
spacerach traktowany był niczym celebryta. Było głaskanie, były przysmaki (do jego
ulubionych należały kabanosy, którymi sąsiadka karmiła go wraz z towarzyszącą
mu naszą „Muchą” bez umiaru). Ta dwójka tak się w końcu nauczyła, że zamiast do
domu potrafiła włazić na piętro i stać pod jej drzwiami do skutku w oczekiwaniu
na gratisową wyżerkę.
Nasza „Mucha” też stanęła na wysokości zadania i była
gospodynią na medal. Na co dzień rzadko przejawiająca sympatię do innych psów,
jego otoczyła opieką i nawet łaskawie włączała się do zabaw, co jak na nią było
ogromnym wyczynem. A wieczorami potrafili spać w jednym legowisku.
Zresztą ta sympatia była obopólna, bo nasz mały gość był
w nią wpatrzony jak w obrazek i bezwzględnie wykorzystywał jej łaskawość. Ot,
cwany dzieciak!
Jednie nasza kotka nie okazała zrozumienia dla chłopaka.
Delikatnie się obraziła i tylko z górnych półek, leżąc na książkach z
dezaprobatą obserwowała poczynania „Bubinsa”. Ale to wszystko dlatego, że młody
już na dzień dobry nie okazał jej należytego szacunku.
Na co dzień, razem z naszą „paczką” jeździł do pracy, by
po powrocie z niej odpoczywać, wylegując się centralnie na grzbiecie.
Czujny, a przy tym hałaśliwy. Wara wszystkim, którzy nie
wiedzą co to ciche zamykanie drzwi od klatki schodowej! I nie ma, że jest
pierwsza w nocy. Mały ciałem, wielki duchem, wydobywał z siebie taki szczek, że
nie sposób było się nie obudzić. Wybaczamy!
Znakomity naciągacz i żebrak. Cudna „stójeczka”. „I co nie dasz? Dla Ciebie tę cyrkową
sztuczkę czynię! Niech skruszy się serce twoje z kamienia!”
A ambitny do bólu! Kiedy wybraliśmy się na spacer do
pobliskiego lasu, ani na chwilę nie chciał odpuścić i starał się dzielnie
dotrzymywać kroku naszej” Muszce”. Momentami nosem się podpierał ze zmęczenia,
ale kiedy ktoś z nas brał go na ręce, żeby odpoczął, to już po minucie ryczał
jak potępiony, że on nie chce! Że da radę i dogoni Muchę! Hałas robił taki, że
ostatnie liście spadały z drzew i trzeba było mu ustąpić. Kieszonkowy
terrorysta.
Nie ma co. Zżyliśmy się przez ten przecież krótki okres
czasu. W niepamięć szły mokre plamy, w które o poranku wchodziło się bosą
stopą, mało ważne było nadjedzenie kartonu z dokumentami, rabunek kociego
jedzenia, niedospane noce, demolka zabawek naszego kota. On przecież swój! On
jest pełnoprawnym domownikiem i do tego jeszcze tak naprawdę dzieckiem. Na
zdrowie!
Wspólnie spędzony czas minął tak szybko. Za szybko! I ta
rozterka. Zostaje z nami, czy jedzie do ludzi. I nurtujące pytania: Jak mu tam
będzie? Czy będzie szczęśliwy? Czy odnajdzie się w nowym otoczeniu?
A może niech zostanie?
I w końcu przyszedł ten dzień. Katarzyny akurat nie było
i „młody” starał się trzymać mnie. To mnie przypadło, żeby oddać go w ręce
nowych opiekunów. Nie powiem, że nie miałem rozdartego serca, ale wiedziałem,
że tak będzie najlepiej. Dobrzy ludzie i on będzie miał z nimi dobre życie. Chociaż
w jego oczach królowała niepewność. Zrobiliśmy swoje. Nie możemy z domu zrobić
schroniska. Za mało miejsca. Tyle ich już przedreptało przez progi naszego
mieszkanka. I niech nikt nigdy nie mówi, że w tej pracy nad człowiekiem może
zapanować rutyna. Zwłaszcza kiedy ta praca staje się pasją. I takie rozstania
zawsze odrobinę bolą, ale późniejsze spotkania z naszymi chwilowymi gośćmi dają
mnóstwo radości i satysfakcji.
Tym razem najbardziej rozczarowany był nasz syn kiedy na
pytanie kiedy ‘Bubins” u nas zamieszka na stałe usłyszał, że pojechał on do
nowego domu. Zmarkotniał i zapytał:
- Dlaczego nie mógł być z nami?
Poklepałem go po ramieniu i odpowiedziałem:
- Sam wiesz, że wahaliśmy się, ale doszliśmy do wniosku,
że tam dokąd poszedł będzie mu równie, a może lepiej niż u nas. A tobie na
pocieszenie zostały wspomnienia. I to jest bezcenne i tego nikt, nigdy w życiu
ci nie odbierze…………
Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz