wtorek, 11 grudnia 2012

Przygoda XL Czyli: Sesja z ciągiem dalszym.


Kuchnia, ciemno. Nagle jakiś cień przemyka po blacie stołu. Łup! Coś spadło i owoce pięknie poukładane w misce toczą  się z głośnym hurkotem po podłodze.
Co to? Włamywacz? Otóż nie!

To Kimi! A Kimi to kotka którą później mój syn przechrzcił dość osobliwie na „Kotakinsa” (skąd mu się to wzięło, do dzisiaj nie może mi wyjaśnić) była jednym z wielu maluchów, które do nas trafiają i dla których chcemy znaleźć jak najszybciej nowe domy.

No to co?! 
Zapraszamy na plan, na  białego „miśka”.


Jeśli chodzi o mnie, to koci świat do pewnego momentu był wielką tajemnicą, której jakoś nie miałem ochoty zgłębiać. Jak najbardziej zawsze zależało mi na tym, żeby jak najszybciej o ile to możliwe znajdowały nowych opiekunów, ale ja i kot to dwie istoty chadzające swoimi ścieżkami, które zawsze biegły w dwóch różnych kierunkach.
Tak było do momentu, kiedy te drogi skrzyżowały się, a wszystko właśnie przez, czy lepiej powiedzieć dzięki „Kimi”, chociaż nie nastąpiło to oczywiście tak od razu.

Zdjęcia wyszły całkiem nieźle i wydawało się, że pobyt kociaka w schronisku dobiega końcowi. 

Niestety Kimi złapała jakieś choróbsko i musiała siedzieć w schronisku. 

Nasza suczka „Mucha”, zresztą też przygarnięta ze schroniska, zajmowała się Kimi codziennie, jak tylko mogła najlepiej, ale stan zdrowia kotki wcale się nie poprawiał pomimo kroplówek i intensywnego leczenia.







Pamiętam, że to było w piątek.
Spojrzenie pełne prośby i usłyszałem:
  - Zabierzmy ją chociaż na weekend. Zawsze to w domu lepiej i będzie pod kontrolą.
Spojrzałem z niedowierzaniem i użyłem mojego ulubionego zwrotu:
  - Nie! Mowy nie ma!
I wzruszając ramionami poszedłem dalej.
  - Ale… - Usłyszałem za plecami.
  - Żadne ale. Nie i już! - Machnąłem tylko ręką, nawet nie racząc odwrócić głowy.

Tylko udawałem twardziela, bo korzystając z chwili, że nikogo nie było podszedłem do klatki, w której siedziała mała. Otworzyłem drzwiczki i wziąłem to miauczące maleństwo na dłoń (teraz już nie ma takiej szansy, bo rośnie jak na drożdżach) i patrząc w te ślepka zapytałem:
  - No to co, pojedziesz z nami do domu?

„Mucha” podskakiwała i nuże trącać i wylizywać małą, jakby chciała powiedzieć: „Ja Wam pomogę się nią zajmować.”
  - Dobra, dobra! Ja wiem, że jesteś mądrą dziewczyną i nie dasz zginąć swojej córeczce.- I odłożyłem Kimi z powrotem do klatki.

Zbliżała się godzina wyjścia i znowu to pytające spojrzenie.
  - No dobra, pakujemy ją i jedzie z nami.
Odpowiedzią był okrzyk:
  - Hurrra!
  - Ale ja jeszcze nie skończyłem… – Kontynuowałem a słowa, które wypowiadałem wzbudziły szok nawet u mnie.
  - Jedzie z nami, ale nie na weekend… - Tu nastąpiła dramatyczna pauza.
  - Jedzie na zawsze.
  - Ty chyba oszalałeś!
  - Nie, na tyle na ile to możliwe, jestem przy zdrowych zmysłach i albo jedzie z nami mieszkać, albo tu zostaje. - Wypaliłem jednym tchem.

Chwila milczenia i Kimi spakowana w kontenerek była już w aucie. Jej powrót do zdrowia w domu przy udziale troskliwej psiej mamusi nie trwał długo.


O radosnym zdumieniu wyrażonym przez syna, który nie był uprzedzony o pojawieniu się nowego domownika, nawet nie warto wspominać.

Trzeba tylko powiedzieć, że ta dwójka tak się dogadała ze sobą, że jego ukochana „Kotakinsa” pozwala mu zrobić ze sobą wszystko, oczywiście w ramach zdrowego rozsądku.







Trudno nie kochać kogoś, kto zaraz po przebudzeniu leci i napełnia miseczkę na śniadanie, kto z zapałem budował kartonowy domek, w którym „Kotakinsa” regularnie „strzela” drzemki mając za nic ekskluzywny domek, który stoi nie zasiedlony.
Teraz kiedy mam okazję codziennie obserwować jak kotka się rozwija, jak zdrowo rośnie, jeszcze bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że schronisko jest ostatnim miejscem, w którym powinny znajdować się koty.


Zamknięte, stłumione, osowiałe, pozbawione tej naturalnej radości, którą widzę u Kimi sprawiają przygnębiające wrażenie. 

Jest to tym bardziej przygnębiające, kiedy na co dzień ma się widok takiego domowego kota. 

Wspólne, szalone zabawy mamuśki „Muchy” z Kimi dostarczają znacznie więcej rozrywki i radości niż gapienie się w telewizor, czy surfowanie w internecie.

I co z tego, że troszkę ucierpiała tapeta, i co z tego, że niektóre kwiaty jakby zmarniały pod wpływem działalności Kimi, i co z tego, że często nad ranem odbywa się hokej na panelach podłogowych znalezionym klockiem lego, a trzeba przyznać, że do najcichszych to ta dyscyplina nie należy. Co z tego, że tegoroczna choinka prawdopodobnie zostanie szybko pozbawiona ozdób. 


Wszystko to jest mało ważne, kiedy regularnie około piątej rano dotyka Cię nosem i łaskocze wąsami kot, który w ramach pełnego zadowolenia robi takiego „harleya”, że już nie możesz spać i wtula się domagając pieszczot.

To jest coś, czego nie da się kupić na przedświątecznych promocjach w markecie.

I jeszcze jedno!

Kiedy patrzę jak serdeczne stosunki łączą „Muchę” i Kimi pomimo, że są przedstawicielkami dwóch różnych gatunków, to często zastanawiam się dlaczego my ludzie, z kolei przedstawiciele tego samego gatunku mamy takie problemy we wzajemnej komunikacji. Hmmmm…
Bo potrafimy mówić? 







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz