poniedziałek, 10 czerwca 2013

Buli Dance czyli spotkanie z Piterem! Część I



O perypetiach bulteriera o imieniu Piter pisałem wcześniej.
Udało mu się znaleźć nowy, normalny dom i świetną opiekunkę. Pożegnaliśmy się wtedy. Pochlipaliśmy (to znaczy ja pochlipałem), psiak załadował się do auta i pojechał w siną dal rozpoczynając nowy rozdział w swoim życiu.


Od tamtej pory, od czasu do czasu przychodziły czasami smsy od niego, a właściwie od jego opiekunki, że wszystko jest ok. i, że chłopak po tak dramatycznych przeżyciach wraca do normy no i ogólnie, że są ze sobą szczęśliwi.
Były też życzenia świąteczne (bardzo to miłe) i tak leciał czas, a wydarzenia sprzed miesięcy blakły coraz bardziej.

Aż tu nagle pewnego pięknego dnia pod koniec kwietnia telefon!
    - Mam gorącą prośbę, czy mogę Wam podrzucić Pitera, bo muszę pilnie wyjechać, a niestety chłopak nie chce z nikim zostać. Robi rozróbę i nie ma takiej opcji, żeby go zostawić, no i jestem pod ścianą.
No i jak domyślacie odpowiedź mogła być tylko jedna. Chociaż nie ukrywam, że targały nami wątpliwości, bo jednak trochę czasu już minęło od kiedy się pożegnaliśmy.
Czy nas pozna?
Czy będzie chciał z nami gadać?
I czy pojedzie bez swojej opiekunki do naszego domu, w który co prawda przez chwilę był, ale to przecież było dawno temu?
Mnóstwo pytań bez odpowiedzi dopóki delikwent się nie pojawi. Mnóstwo wątpliwości, ale skoro powiedziało się A to trzeba trzymać gardę i przyjąć na klatę Pitera.
Wszystkie te rozterki rozwiały się jak tylko zobaczyłem mojego pieszczocha. Zawołałem tylko:
    - Cześć Piter, ty stary łobuzie!

No i zaczęło się! 
Jak tylko usłyszał mój głos, zaczął się jego rytualny taniec radości połączony z obsikaniem wszystkiego dookoła. 
Rączki, rączki! 
Buźki i tak dalej i tak dalej! Kamień spadł z serca!
Jednak poznał! 
I w sercu wielka radość no i satysfakcja, że jednak zapamiętał!




Tak żeśmy się zapamiętali w tej radości, że ledwo zdążyłem się pożegnać z jego opiekunką zapominając wziąć jego jakiekolwiek szczepienia, zapominając zapytać o zwyczaje, które już pewnie nabył.
Po prostu wziąłem smycz z nim na drugim końcu i poszliśmy, a jego pani mogła spokojnie wyjeżdżać! Poszedł ze mną, jakbyśmy nie mieli żadnej przerwy w widzeniu się! Poszedł z pełnym zaufaniem, merdając pociesznie tym swoim ogonkiem. I zaczęło się pięć interesujących, pełnych wrażeń dni z Piterem w roli głównej.

Jazda do domu.
Jak już nadmieniłem w natłoku wrażeń nie zasięgnąłem informacji o jego zwyczajach i teraz, kiedy przyszedł czas jazdy do domu, zaczęło mnie nurtować pierwsze z pytań:
Czy przypadkiem nie ma choroby lokomocyjnej?

Piter nie był pierwszym pasażerem naszego, jak czasem nazywam nasze auto „ psiobusu”.
To znaczy, tak owszem, codziennie jeździ z nami do pracy nasza suczka Mucha, ale ona nie cierpi na chorobę lokomocyjną i jest ok.
Natomiast tak się jakoś zdarza, że cała plejada naszych innych czworonożnych pasażerów cierpi na tą przypadłość i z reguły objawia ją tuż, tuż prawie pod domem. Zawsze, ale to zawsze kiedy mamy parkować przychodzi ten krytyczny, niechciany i szczególnie znienawidzony prze ze mnie moment, kiedy nagle za plecami na tylnym siedzeniu rozlega się bulgot i jest „paw”!
Wszystkie okna pootwierane na oścież i jak najszybciej zaparkować. Oczywiście po zahamowaniu wszyscy robią wypad z auta bladzi i wyglądający na to, że chcą powtórzyć wyczyn czworonożnego pasażera. A potem, to ja zostaję sam na sam z problemem co naprawde nie budzi mojego zachwytu, a wiązanki słowne wyrzucane wtedy prze ze mnie z szybkością karabinu maszynowego, żadną miarą nie nadają się do zacytowania (niemniej wszyscy wiemy o co chodzi).
I tak właśnie minęła nam droga do domu podczas, której cały czas monitorowałem zachowanie Pitera w oczekiwaniu na najgorsze. Jednak pomimo niepokojącego posapywania, głębokiego wzdychania i łapania powietrza, nasz gość zachował klasę i obyło się bez wypadku. Spokojnie dojechaliśmy na miejsce, Piterek wysiadł i dopiero wtedy już na parkingu puścił pięknego, soczystego „pawia”, takiego od serca!
Chwała Ci piesku, że wytrzymałeś, bo po czymś takim nie pozostałoby mi nic innego, jak tylko polać nasze autko benzyną i rzucić zapałkę, bo nikt nie zmusiłby mnie do posprzątania!


Home sweet Home!
Zapomnieliśmy!
Zupełnie zapomnieliśmy, że od ostatniej wizyty Pitera przybył nam jeszcze jeden domownik! Nasza kotka!
Już przed samymi drzwiami mieszkania uzmysłowiliśmy sobie, że przecież nasz gość wcale nie musi lubić kotów, a i nasza kota nie jest zbyt uprzejma w stosunku do innych psów odwiedzających nas czasem. No oczywiście za wyjątkiem Muchy. Ale to zupełnie inna sprawa.
Zimny pot na czole!
Już widzimy, jak wojownicza kotka jest mielona przez jego potężne szczęki po uprzedniej demolce mieszkania (przecież najpierw musiałby ją złapać). Już widzieliśmy rozpacz syna, który owszem uwielbia Pitera, ale równie mocno, jeśli nie mocniej kocha swoją Kotakinsę, jak zwykł ją nazywać.
    - Wchodzicie, zabierać kota do pokoju Igora i nie ma mowy, żeby stamtąd chociaż na chwilę wyściubiła swój nos. - Padła komenda.
I tak też zrobiliśmy.

Przez cały ten czas, kiedy Pituś u nas mieszkał, drogi kota i psa się nie skrzyżowały. Kot z tego tytułu raczej nie był nieszczęśliwy, bo gościł się w pokoju syna niczym królowa brytyjska na egzotycznych wakacjach. Natomiast Piter, pomimo usilnych prób nigdy, nie miał okazji pobawić się z kotem (czy trafniej będzie powiedzieć: kotem) chociaż próbował. Oj próbował!
Oczywiście pies wpadł do mieszkania, jakby nigdy go nie opuszczał. Pełen luz i swoboda. „Mokre” przywitanie z synem, z którym oczywiście natychmiast zaczęli się tarzać po podłodze mając świetną zabawę.
Ale…… ale gość, gościem natomiast Mucha, ta drobinka, ten nasz czarny krasnal, którego gdyby Piter chciał, to by połknął z ogonem na raz, zaczęła ustawiać gościa wyznaczają pewne reguły na swoim terenie.

„Kochany! Żadnej poufałości w stosunku do mnie! Skoro już cię zaprosili do mnie to trudno, ale ty moim przyjacielem nie będziesz biały brutalu!”

I łup tymi swoimi ząbkami znienacka! Zabawnie to dość wyglądało jak gość, który mógłby ją schrupać i nawet by mu się po niej dobrze nie odbiło po dwóch, czy trzech takich lekcjach obchodził ją z szacunkiem. 
A królowa obrażona na cały świat demonstracyjnie wskakiwała na fotel i z wysokości obserwowała, czy aby nie koniecznie chciany przez nią gość nie przekracza wyznaczonych granic interweniując kiedy uznawała, że coś jest nie po jej myśli.

I tak było do końca pobytu Pitera, ale czyż nie wybacza się kobietom. Wybacza! I pod tym względem Piter to klasa sama dla siebie!

Walka o …………. łóżko.
Dzień pełen wrażeń zbliża się ku końcowi. Rozścielamy kocyk na podłodze dla naszego gościa. Żeby mu było miło i wygodnie jak u siebie w domu.
    - Tu jest twoje miejsce Piter. – Mówię do niego stanowczym głosem.

Acha! Patrzy na mnie z przechylonym łbem i chyba nie traktuje poważnie tego, co mówię.

Gaśnie światło i nagle słychać odgłos skradania się, a potem dwie przednie łapy opierają się o brzeg kanapy i w takiej pozycji Piter zamiera. 
A niech tak stoi choćby do rana, jak mu się to podoba. 
I nie odzywamy się.

Po jakimś czasie zaczynają się pomruki i pojękiwania. Zrazu ciche, ale z czasem coraz bardziej donośne. Na początku udajemy, że nie słyszymy licząc, że mu przejdzie, że się zniechęci i wróci na swoje legowisko. 
Ale nie! 
Odgłosy stają się coraz głośniejsze i nie do wytrzymania, bo przecież o to chodzi!

W pewnym momencie nie wytrzymuję i warczę:
   - Do siebie! Na miejsce!
Bach! Opadł na podłogę i drepcze na swoje miejsce. Ufff! Teraz może już będzie spokój. Gdzie tam!
Za chwilę wraca jak australijski boomerang i mamy replay. I znowu warczę:
    - Na miejsce! Bo nie zdzierżę!


I tak kilka razy z rzędu. Cała ta operacja była przez niego dokładnie przemyślana i obliczona na psychiczne złamanie przeciwnika.
Ja nie wejdę na łóżko, a wy sobie nie pośpicie.
Nie dało rady dłużej! Więc po, którymś razie już dokładnie zmiękczony mówię:
    - No właź już ty łajzo tylko nie myśl sobie: Śpisz w nogach!


Ja naprawdę jestem naiwny!
W nogach!
Dobrze, że jestem szczupły, bo inaczej to ja bym spał na jego kocyku. A tak, gdy królewicz już się wygodnie ułożył, to dla mnie zostawał już tylko wąski pasek materaca, ale to i tak wywalczony podczas brutalnych przepychanek.
A lord potrafił wygodnie się rozłożyć i trzymając cztery łapy uniesione ku górze, smacznie mlaszcząc przez sen, śnić o rzeczach przyjemnych dla psa w czasie, kiedy ja próbowałem nie spaść na podłogę.
No cóż! Jak się ma miękkie serce, to trzeba nauczyć spać pod łóżkiem!

                                            Koniec części pierwszej.







Brak komentarzy:

Prześlij komentarz