O perypetiach bulteriera o imieniu
Piter pisałem wcześniej.
Udało mu się znaleźć nowy, normalny dom
i świetną opiekunkę. Pożegnaliśmy się wtedy. Pochlipaliśmy (to znaczy ja
pochlipałem), psiak załadował się do auta i pojechał w siną dal rozpoczynając
nowy rozdział w swoim życiu.
Od tamtej pory, od czasu do czasu przychodziły czasami smsy od niego, a właściwie od jego opiekunki, że wszystko jest ok. i, że chłopak po tak dramatycznych przeżyciach wraca do normy no i ogólnie, że są ze sobą szczęśliwi.
Były też życzenia świąteczne (bardzo to
miłe) i tak leciał czas, a wydarzenia sprzed miesięcy blakły coraz bardziej.
Aż tu nagle pewnego pięknego dnia pod
koniec kwietnia telefon!
- Mam gorącą prośbę, czy mogę Wam podrzucić Pitera, bo muszę pilnie
wyjechać, a niestety chłopak nie chce z nikim zostać. Robi rozróbę i nie ma
takiej opcji, żeby go zostawić, no i jestem pod ścianą.
No i jak domyślacie odpowiedź mogła być
tylko jedna. Chociaż nie ukrywam, że targały nami wątpliwości, bo jednak trochę
czasu już minęło od kiedy się pożegnaliśmy.
Czy nas pozna?
Czy będzie chciał z nami gadać?
I czy pojedzie bez swojej opiekunki do
naszego domu, w który co prawda przez chwilę był, ale to przecież było dawno
temu?
Mnóstwo pytań bez odpowiedzi dopóki
delikwent się nie pojawi. Mnóstwo wątpliwości, ale skoro powiedziało się A to
trzeba trzymać gardę i przyjąć na klatę Pitera.
Wszystkie te rozterki rozwiały się jak
tylko zobaczyłem mojego pieszczocha. Zawołałem tylko:
- Cześć Piter, ty stary łobuzie!
No i zaczęło się!
Jak tylko usłyszał mój głos, zaczął się jego rytualny taniec radości połączony z obsikaniem wszystkiego dookoła.
Rączki, rączki!
Buźki i tak dalej i tak dalej! Kamień spadł z serca!
Jak tylko usłyszał mój głos, zaczął się jego rytualny taniec radości połączony z obsikaniem wszystkiego dookoła.
Rączki, rączki!
Buźki i tak dalej i tak dalej! Kamień spadł z serca!
Jednak poznał!
I w sercu wielka radość no i satysfakcja, że jednak zapamiętał!
I w sercu wielka radość no i satysfakcja, że jednak zapamiętał!
Tak żeśmy się zapamiętali w tej radości, że ledwo zdążyłem się pożegnać z jego opiekunką zapominając wziąć jego jakiekolwiek szczepienia, zapominając zapytać o zwyczaje, które już pewnie nabył.
Po prostu wziąłem smycz z nim na drugim
końcu i poszliśmy, a jego pani mogła spokojnie wyjeżdżać! Poszedł ze mną,
jakbyśmy nie mieli żadnej przerwy w widzeniu się! Poszedł z pełnym zaufaniem,
merdając pociesznie tym swoim ogonkiem. I zaczęło się pięć interesujących,
pełnych wrażeń dni z Piterem w roli głównej.
Jazda do domu.
Jak już nadmieniłem w natłoku wrażeń
nie zasięgnąłem informacji o jego zwyczajach i teraz, kiedy przyszedł czas
jazdy do domu, zaczęło mnie nurtować pierwsze z pytań:
Czy przypadkiem nie ma choroby
lokomocyjnej?
Piter nie był pierwszym pasażerem
naszego, jak czasem nazywam nasze auto „ psiobusu”.
To znaczy, tak owszem, codziennie
jeździ z nami do pracy nasza suczka Mucha, ale ona nie cierpi na chorobę
lokomocyjną i jest ok.
Natomiast tak się jakoś zdarza, że cała
plejada naszych innych czworonożnych pasażerów cierpi na tą przypadłość i z
reguły objawia ją tuż, tuż prawie pod domem. Zawsze, ale to zawsze kiedy mamy
parkować przychodzi ten krytyczny, niechciany i szczególnie znienawidzony prze
ze mnie moment, kiedy nagle za plecami na tylnym siedzeniu rozlega się bulgot i
jest „paw”!
Wszystkie okna pootwierane na oścież i
jak najszybciej zaparkować. Oczywiście po zahamowaniu wszyscy robią wypad z
auta bladzi i wyglądający na to, że chcą powtórzyć wyczyn czworonożnego
pasażera. A potem, to ja zostaję sam na sam z problemem co naprawde nie budzi
mojego zachwytu, a wiązanki słowne wyrzucane wtedy prze ze mnie z szybkością
karabinu maszynowego, żadną miarą nie nadają się do zacytowania (niemniej
wszyscy wiemy o co chodzi).
I tak właśnie minęła nam droga do domu
podczas, której cały czas monitorowałem zachowanie Pitera w oczekiwaniu na
najgorsze. Jednak pomimo niepokojącego posapywania, głębokiego wzdychania i
łapania powietrza, nasz gość zachował klasę i obyło się bez wypadku. Spokojnie
dojechaliśmy na miejsce, Piterek wysiadł i dopiero wtedy już na parkingu puścił
pięknego, soczystego „pawia”, takiego od serca!
Chwała Ci piesku, że wytrzymałeś, bo po
czymś takim nie pozostałoby mi nic innego, jak tylko polać nasze autko benzyną
i rzucić zapałkę, bo nikt nie zmusiłby mnie do posprzątania!
Home sweet Home!
Zapomnieliśmy!
Zupełnie zapomnieliśmy, że od ostatniej
wizyty Pitera przybył nam jeszcze jeden domownik! Nasza kotka!
Już przed samymi drzwiami mieszkania
uzmysłowiliśmy sobie, że przecież nasz gość wcale nie musi lubić kotów, a i
nasza kota nie jest zbyt uprzejma w stosunku do innych psów odwiedzających nas
czasem. No oczywiście za wyjątkiem Muchy. Ale to zupełnie inna sprawa.
Zimny pot na czole!
Już widzimy, jak wojownicza kotka jest
mielona przez jego potężne szczęki po uprzedniej demolce mieszkania (przecież
najpierw musiałby ją złapać). Już widzieliśmy rozpacz syna, który owszem
uwielbia Pitera, ale równie mocno, jeśli nie mocniej kocha swoją Kotakinsę, jak
zwykł ją nazywać.
- Wchodzicie, zabierać kota do pokoju Igora i nie ma mowy, żeby stamtąd
chociaż na chwilę wyściubiła swój nos. - Padła komenda.
I tak też zrobiliśmy.
Przez cały ten czas, kiedy Pituś u nas mieszkał,
drogi kota i psa się nie skrzyżowały. Kot z tego tytułu raczej nie był
nieszczęśliwy, bo gościł się w pokoju syna niczym królowa brytyjska na
egzotycznych wakacjach. Natomiast Piter, pomimo usilnych prób nigdy, nie miał
okazji pobawić się z kotem (czy trafniej będzie powiedzieć: kotem) chociaż
próbował. Oj próbował!
Oczywiście pies wpadł do mieszkania,
jakby nigdy go nie opuszczał. Pełen luz i swoboda. „Mokre” przywitanie z synem,
z którym oczywiście natychmiast zaczęli się tarzać po podłodze mając świetną
zabawę.
Ale…… ale gość, gościem natomiast Mucha,
ta drobinka, ten nasz czarny krasnal, którego gdyby Piter chciał, to by połknął
z ogonem na raz, zaczęła ustawiać gościa wyznaczają pewne reguły na swoim
terenie.
„Kochany! Żadnej poufałości w stosunku do mnie! Skoro już
cię zaprosili do mnie to trudno, ale ty moim przyjacielem nie będziesz biały
brutalu!”
I łup tymi swoimi ząbkami znienacka! Zabawnie to dość wyglądało jak gość, który mógłby ją schrupać i nawet by mu się po niej dobrze nie odbiło po dwóch, czy trzech takich lekcjach obchodził ją z szacunkiem.
A królowa obrażona na cały świat demonstracyjnie wskakiwała na fotel i z wysokości obserwowała, czy aby nie koniecznie chciany przez nią gość nie przekracza wyznaczonych granic interweniując kiedy uznawała, że coś jest nie po jej myśli.
I tak było do końca pobytu Pitera, ale
czyż nie wybacza się kobietom. Wybacza! I pod tym względem Piter to klasa sama
dla siebie!
Walka o …………. łóżko.
Dzień pełen wrażeń zbliża się ku
końcowi. Rozścielamy kocyk na podłodze dla naszego gościa. Żeby mu było miło i
wygodnie jak u siebie w domu.
- Tu jest twoje miejsce Piter. – Mówię do niego stanowczym głosem.
Gaśnie światło i nagle słychać odgłos skradania się, a potem dwie przednie łapy opierają się o brzeg kanapy i w takiej pozycji Piter zamiera.
A niech tak stoi choćby do rana, jak mu się to podoba.
I nie odzywamy się.
Po jakimś czasie zaczynają się pomruki i pojękiwania. Zrazu ciche, ale z czasem coraz bardziej donośne. Na początku udajemy, że nie słyszymy licząc, że mu przejdzie, że się zniechęci i wróci na swoje legowisko.
Ale nie!
Odgłosy stają się coraz głośniejsze i nie do wytrzymania, bo przecież o to chodzi!
W pewnym momencie nie wytrzymuję i warczę:
- Do siebie! Na miejsce!
Bach! Opadł na podłogę i drepcze na
swoje miejsce. Ufff! Teraz może już będzie spokój. Gdzie tam!
Za chwilę wraca jak australijski
boomerang i mamy replay. I znowu warczę:
- Na miejsce! Bo nie zdzierżę!
I tak kilka razy z rzędu. Cała ta operacja była przez niego dokładnie przemyślana i obliczona na psychiczne złamanie przeciwnika.
Ja nie wejdę na łóżko, a wy sobie nie
pośpicie.
Nie dało rady dłużej! Więc po, którymś
razie już dokładnie zmiękczony mówię:
- No właź już ty łajzo tylko nie myśl sobie: Śpisz w nogach!
Ja naprawdę jestem naiwny!
W nogach!
Dobrze, że jestem szczupły, bo inaczej
to ja bym spał na jego kocyku. A tak, gdy królewicz już się wygodnie ułożył, to
dla mnie zostawał już tylko wąski pasek materaca, ale to i tak wywalczony
podczas brutalnych przepychanek.
A lord potrafił wygodnie się rozłożyć i
trzymając cztery łapy uniesione ku górze, smacznie mlaszcząc przez sen, śnić o
rzeczach przyjemnych dla psa w czasie, kiedy ja próbowałem nie spaść na
podłogę.
No cóż! Jak się ma miękkie serce, to
trzeba nauczyć spać pod łóżkiem!
Koniec części pierwszej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz