czwartek, 6 czerwca 2013

MŁODY


„Leżę na twardej podłodze auta i pomimo, że podłożono mi jakiś kawałek niezbyt czystego koca, to i tak moje ciało podlega wszystkim niezbyt przyjemnym wstrząsom, kiedy koła samochodu trafiają na wszystkie nierówności drogi.
Ale ja jestem twardy i nie narzekam, nie daję w żaden sposób poznać, że cierpię.
Zresztą życie nigdy mnie nie rozpieszczało czyniąc mnie odpornym na wszystkie jego niedogodności.

A komu miałbym się poskarżyć, skoro od mojego pana prowadzącego samochód, dzieli nas stalowa ścianka. A on też twardy człowiek, raczej nie zrozumiałby tych skarg.
Tak jest lepiej!
W samotności.
Tylko szkoda, że nie ma ze mną Młodego.
Po raz pierwszy w zyciu jadę autem i w ogóle mi się to nie podoba. Mam nadzieję, że jeszcze tylko droga powrotna i już nigdy więcej nie będę musiał korzystać z tego środka przemieszczania się.
Nie ma to jak własne łapy.
Chociaż ostatnio coraz częściej mnie zawodzą i coraz trudniej mi się na nich się utrzymać. Ale to chwilowe. Zresztą od czego jest Młody. Zawsze może mi pomóc i chętnie to robi. Przecież już tyle lat jesteśmy razem.
Czy musi tak trząść?!
Trochę mnie mdli.
Przymknę ślepia i postaram się złapać świeżego powietrza, którego podmuchy wdzierają się przez wszystkie nieszczelności plandeki okrywającej tą część auta, do której mnie wrzucono.

Dłuży mi się ta droga.
Wspomnienia zaczynają mnie nachodzić. Są tak natrętne jak muchy, których latem na wsi jest bez liku, a które nie dają spokojnie się zdrzemnąć psu po całonocnym pilnowaniu obejścia.

Pamiętam, jak bardzo dawno temu, kiedy wraz z całym rodzeństwem tuliłem się do ciepłego podbrzusza naszej matki, nagle jakaś ręka o twardej, spracowanej skórze i zaniedbanych paznokciach uniosła mnie do góry i szorstki głos oznajmił:
   -Dobra! Może być ten! Wygląda na silnego i jak podrośnie to nada się do pilnowania.

Na nic zdały się moje żałosne piski protestu. Na nic mój żal i strach, zostałem w sposób gwałtowny oderwany od mojego stada, rodziny i matki.
Tak oto wkroczyłem w nowy rozdział mojego psiego życia.
Na początku, kiedy byłem jeszcze szkrabem pozwolono mi mieszkać w domu.
Później, kiedy podrosłem, już nigdy nie miałem do niego wstępu. Ale takie chyba jest przeznaczenie psa, że musi mieszkać w budzie. Swoją odziedziczyłem po innych, wcześniej mieszkających psach. Miała już swoje lata i może nie była zbyt komfortowa, ale ja byłem przyzwyczajony i najważniejsze, że było gdzie się schować przed deszczem i śniegiem. Zresztą potem dzieliłem ją z Młodym i on też nie narzekał.
W miarę jak podrastałem mój pan choć surowy, ale zawsze sprawiedliwy szybko nauczył mnie jak ma się zachowywać porządny podwórzowy pies, na którym spoczywa odpowiedzialność za porządek w całym gospodarstwie. I chociaż nie raz zdarzały się tęgie razy, to nigdy nie czułem niechęci do mojego pana. W końcu kto, jak nie on wiedział, co jest słuszne, a co nie. Ba! Czasem w przypływie łaskawości  zawołał do siebie, zagadał, a nawet pogłaskał.
Chociaż to ostatnie zdarzało się bardzo rzadko.
Inaczej było z moją panią. Do niej nie czułem respektu. Ją po prostu kochałem całym moim psim sercem. To ona dbała o to, żebym nie chodził głodny, to ona dorzucała do mojej budy słomy, kiedy na dworze był trzaskający mróz, to ona kiedy tylko pozwalał jej na to natłok codziennych zajęć przychodziła mnie głaskać. I nigdy! Przenigdy mnie nie uderzyła! Nawet jak będąc jeszcze nieokrzesanym młodzikiem zdarzyło mi się napsocić. Patrzyła wtedy tylko na mnie z przyganą i machając ręką wołała:
    - A pójdziesz ty łobuzie!
Ech! Jaka szkoda, że nie ma jej teraz ze mną.

I ten łańcuch!
Zawsze w dzień byłem przypinany do niego, jakbym miał co najmniej uciec. A przecież dokąd miałbym niby pójść?!
Przecież to był mój dom!
Tu miałem zadanie do wykonania!
Pilnować wszystkich i wszystkiego dookoła, co należało do moich państwa!

Nienawidziłem tej uwięzi!
Byłem wściekły, że nie mogę swobodnie biegać po podwórzu. Wszyscy myśleli, że jestem złym psem. Ale to nie było tak! Brakowało mi swobody, wolności!
Za to noc!………. Ach noc!
Kiedy to o zmierzchu gospodarz odpinał mnie z uwięzi, to wtedy ja byłem królem. Strażnikiem, obrońcą i biada wszystkim, którzy chcieliby bez zgody wejść do mojej twierdzy. Do brzasku, to ja byłem panem gospodarstwa.
I tak płynęło, to moje życie podwórzowego psa.

Aż pewnego dnia mój gospodarz stanął przede mną. Popatrzył na mnie badawczo, po czym sięgnął za kurtkę i wyjął coś szarego małego, ciepłego i rozpaczliwie piszczącego. Postawił to na ziemi przede mną i powiedział:
    - Przyniosłem ci pomocnika. Wychowaj go tak, żebym był zadowolony.
Odwrócił się i poszedł do domu.
A przede mną stał maleńki, bezradny właśnie Młody.

Szturchnąłem go nosem i patrząc z dezaprobatą wyszczekałem:
    - Nic się nie martw młody, już ja ci wszystko pokażę i pomogę, żebyś wyrósł na dobrego stróża.
Mały przestał piszczeć i grzecznie podreptał za mną. Od tamtej pory byliśmy nierozłączni.

Młody wyrósł na dużego, pełnego życia i tężyzny psa.
Lata biegły, a ja czułem, że jestem coraz bardziej słaby. Wzrok już nie ten, słuch się stępił, a rano coraz ciężej było wstawać.
Ale Młody zawsze stał u mojego boku.
Kiedy leżałem w słońcu wygrzewając kości kręcone reumatyzmem, lubiłem patrzeć na jego silną, pełną władzy sylwetkę kiedy ogarniał całe gospodarstwo. I byłem dumny, bo to ja go wszystkiego nauczyłem, a on nigdy mnie nie zawiódł i był dla mnie podporą.
Niezliczone noce, kiedy razem patrolowaliśmy obejście w poszukiwaniu wszelakich zagrożeń. Setki bójek z okolicznymi psami, kiedy to stawał dzielnie u mojego boku ucząc moresu te, które nieopatrznie wkraczały na teren naszego podwórka.
Te chwile, kiedy własnym ciałem zasłaniał mnie przed razami niezadowolonego gospodarza. Te chwile, kiedy przynosił mi najlepsze kąski jedzenia, które należały się jemu, bo to on w pewnym momencie przejął na siebie ciężar pilnowania.
Tak, udał mi się Młody.

A teraz, kiedy ja sobie jeżdżę samochodem, on został tam sam. Ale wiem, że sobie poradzi, że się sprawi. A jak tylko wrócę, znowu będziemy razem pilnować naszego domu.

O chyba dojechaliśmy, bo samochód toczy się coraz wolniej. I w końcu stanął. Czyli dojechaliśmy do celu.
Ciekawe gdzie jestem?
Przecież przez te wszystkie lata nie opuszczałem mojego podwórka, a tu na stare lata taka wycieczka.

Uniosła się plandeka i mój pan wziął mnie na ręce. To zdarzyło mu się po raz drugi w moim życiu. „Ej! Mój drogi nie musisz mnie nosić! Jestem jeszcze całkiem do rzeczy i mam swoje łapy!” Chciałem wykrzyknąć, ale już wchodziliśmy przez oszklone drzwi do szarego budynku. Po przekroczeniu jego progu w moje nozdrza uderzył ten charakterystyczny zapach lekarstw i środków dezynfekujących. Znałem go, bo raz do roku do naszej wsi przyjeżdżał lekarz weterynarii, który szczepił wszystkie psy na wściekliznę. To podobno straszna choroba, ale mi udało się jej uniknąć, chociaż nie raz goniłem lisy skradające się pod nasz kurnik.

Ale czemu tu jesteśmy?!

Przecież ja nie jestem chory! Owszem już ze mnie nie młodzik, ale też nigdy się nie uskarżałem na zdrowie. Weszliśmy do jednego z licznych pokoi. Mój pan położył mnie na stole. Boże, jak tu czysto! Pierwszy raz widzę takie miejsce. Mam nadzieję, że niedługo wrócimy do nas, do mojej budy, która może nie jest taka ładna i czysta jak ten pokój, ale moja, nasza i własna.
Dwóch mężczyzn coś szepce między sobą. Niestety mówią tak cicho, że nie mogę nic zrozumieć z ich wymiany zdań. Raz po raz tylko rzucają w moim kierunku spojrzenia pełne troski. W końcu mój pan podszedł do mnie. Dotknął tą swoją spracowaną dłonią mojego łba i rzucił:
    - Żegnaj!
Po czym odwrócił się i wyszedł zamykając za sobą delikatnie białe drzwi.

Hej!
Co to znaczy żegnaj!
Masz natychmiast po mnie wrócić!

Próbuję się podnieść, ale nie mam siły. Nie wiedziałem, że ta podróż tak nadwątli moje siły.
    - Wracaj! Tam Młody został sam na gospodarstwie! Muszę mu pomóc!- Szczeknąłem, a mój łeb bezsilnie opadł z powrotem na stół.

Wtedy podszedł do mnie ten drugi mężczyzna, który został w pokoju. Tak! No tak, przecież to lekarz! Znam ten zapach. Zaraz da mi zastrzyk, który mnie wzmocni i wtedy pojadę do domu, do Młodego, który pewnie nie może już się doczekać naszego powrotu.
Postać w zielonym fartuchu przemówiła:
    - Zaraz piesku zrobimy zastrzyk po, którym będziesz spał. Obiecuję, że nic nie będzie bolało.
I pogłaskał mnie czule, tak jak onegdaj robiła to moja pani. Poczułem ukłucie. Ale, co tam takie ukłucie! Ja jestem twardym psem i takie ukąszenie komara nie może zrobić na mnie wrażenia. Ej! Co się dzieje! Świat wiruje mi w oczach, powieki robią się coraz cięższe. Mam uczucie jakbym spadał do studni, ale takiej bez dna i co dziwne w ogóle nie boję się tego upadku. Jakbym wiedział, że nie uderzę w nic twardego. Całkiem przyjemne to lekarstwo byle szybko zadziałało, bo robota czeka. Nie ma co się wylegiwać. Mimo, że coraz mniej do mnie dociera ze świta zewnętrznego, to nagle czuję drugie ukłucie. Tym razem w łapę! Ty razem igła zagłębiła się w mojej żyle. To nie jest przyjemne, ale do zniesienia. Tyle zachodu z mojego powodu. Jednak mój pan, pomimo swej surowości okazał się troskliwym człowiekiem i chce mnie wyleczyć, żeby jeszcze razem z Młodym dbał o jego dobytek.
O czuję jak coś gęstego, oleistego wlewa się do moich żył. Coraz trudniej mi się oddycha! Czuję czyjś dotyk na moim łbie, ktoś coś do mnie mówi, ale już nie jestem w stanie rozróżnić słów. Próbuję jeszcze szczeknąć, ale zamiast mojego basowego głosu, z którego przez tyle lat byłem dumny, wydobywa się tylko żałosny skowyt. Umieram!”

Furgonetka wjeżdża na przez otwartą bramę na podwórko. Staje, a drzwi od strony kierowcy powoli otwierają się. Podbiega do nich piękny, potężny pies, którego sam wygląd budzi respekt i szacunek. To właśnie Młody. Patrzy z wyczekiwaniem i pytaniem w ślepiach.
    - Nie! Dziadka już nie ma……. - Pada krótka odpowiedź.

Młody zrozumiał. Siadł, uniósł łeb ku niebu, a z jego gardła wydobył się krótki, przejmujący, pełen żalu skowyt.
Potem pies energicznie podniósł się i żwawym krokiem oddalił się w głąb podwórka.
Żal, bo żal, ale nie ma czasu! Obowiązki czekają ktoś musi tego wszystkiego pilnować do czasu……….

Do czasu, aż pewnego dnia pojawi się kolejny Młody.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz