W życiu każdego z nas bywają takie dni
kiedy…
Właśnie, kiedy powinniśmy usiąść na
podłodze i nie robić zupełnie nic, tylko uważnie obserwować, czy pod nami nie
zapada się owa podłoga i czy sufit nie wali nam się na głowę
i tak w bezruchu
przeżyć taki dzień nie narażając się na niebezpieczeństwo.
Taki był właśnie ten poniedziałek.
Już
start zapowiadał, że coś nie gra. Postanowiliśmy, że porobimy zdjęcia kotom i w
tym celu rozłożyliśmy nasze prowizoryczne studio na sali dydaktycznej. Zanim
rozłożyłem tło, zdążyło mi ono kilka razy spaść na głowę, ale to bardziej
kładłem na karb mojej niezręczności niż na jakieś ciążące fatum.
Sytuacja
zrobiła się mniej ciekawa, kiedy pani Mariola próbowała zrobić zdjęcia próbne
jeszcze bez zwierzaka.
I tu wielka konsternacja, bo aparat odmówił
posłuszeństwa. Niby robił zdjęcia, ale ich nie pokazywał. Kilkanaście minut
zaklęć, potrząsania i wydmuchiwania kurzu z jego zakamarków przyniosło jednak
pożądany efekt i nie musieliśmy wszystkiego zwijać, kończąc jak niepyszni
sesji.
- No dobra, to lecimy dopóki sprzęt
działa. Niech kolega leci po tego kota. - Zakomenderowała fotografka z ulgą w
głosie.
Poleciałem z kontenerkiem do kociarni.
Miałem już wcześniej upatrzoną bardzo ładną kotkę, która wtedy wydawała się
bardzo przyjaźnie i pozytywnie nastawiona do człowieka. Z niejakimi kłopotami
zapakowałem ją do kontenera z czego już nie była zadowolona wyrażając to mocnym
prychaniem.
To mnie jednak nie zniechęciło, gdyż z doświadczenia wiem, że zwierzaki
czasem tak reagują na chwilowe uwięzienie i ciasnotę.
Na planie wyskoczyła ze środka jak
oparzona i jak to tradycyjnie już bywa, zupełnie nie była zainteresowana białym
„miśkiem”, na którym miała pozować. Zdecydowanie bardziej wolała zwiedzanie zakamarków.
Czas nas jednak trochę gonił, więc
usiłowałem usadowić ją w miejscu, gdzie możliwe jest zrobienie fajnych fotek,
czyli na wysokości tła. Widziałem, że nie jest z tego zadowolona, ale byłem
zdeterminowany.
No i w końcu doigrałem się!
Najpierw dostałem pazurami po ręce,
potem poprawiła, przegryzając mi kciuk.
W czasie, kiedy ja rozmasowywałem
obolałe miejsce Szefowa, bo taką jej później nadałem ksywkę, podeszła do pani
Marioli i postanowiła ją także nauczyć moresu, również gryząc w rękę.
Oczywiście w tym czasie nie udało się jej zrobić żadnego porządnego zdjęcia, a
już polała się krew.
Potem była jeszcze jedna próba
ustawienia modelki na planie, co zakończyło się tym, że miałem pogryzione oba
kciuki. Udało się ją zatrzymać na chwilę stosując przynętę
z jakiegoś kociego
przysmaku, ale to dosłownie na czas, w którym fotografce udało się zrobić trzy
jako takie przyzwoite ujęcia.
Kiedy stwierdziliśmy zgodnie, że mamy dość
terroru na planie musieliśmy uciec się do podstępu, żeby Szefowa zechciała
wejść z powrotem do kontenerka. I znowu
był to mięsny przysmak wsypany do jego wnętrza. Inaczej chyba nigdy by nie
opuściła pomieszczenia dobrowolnie. No dobra! Odstawiłem ciskającą się Szefową
z powrotem do kociarni.
Następny w kolejce był mały kociak Nef mieszkający w biurze.
Postanowiłem, że jego wezmę na ręce i szybciutko dobiegnę na plan. Nie wiem,
czy za szybko się poruszałem, czy wyczuł, że jestem podenerwowany, bo w pewnym
momencie wbił się pazurkami wszystkich czterech łapek we mnie i to z całej siły
i wisiał wbity w moją skórę niczym sporej wielkości czarno-biała broszka.
- O jaki ładniusi! - Zakrzyknęła pani Mariola, kiedy wpadłem do sali.
- Może i ładny. - Stęknąłem. - Ale niech mi pani pomoże zdjąć go ze
mnie, bo boli jak cholera.
I w ten sposób, oprócz pogryzionych rąk
dorobiłem się tego dnia jeszcze ładnych pręg na torsie.
Po Nefie wystąpił jeszcze Oskar, chyba
najbardziej skory do współpracy koci model z tej trójki.
Po nim, ociekając potem
stwierdziliśmy, że kotów na dziś mamy dosyć i idziemy w plener fotografować psiaki mając nadzieję, że będzie
łatwiej i przyjemniej.
Owszem tak było jeśli chodzi o: Tię,
Bibę, Dina i Gucia.
Co innego Savo!
Młody pies z ogromnym bagażem złych
doświadczeń. Dość nieufny i co gorsza wykazujący ogromny lęk wobec smyczy.
Bardzo zależało mi na jego zdjęciach, żeby znalazł jak najszybciej dom, w
którym mógłby się socjalizować, żeby wrócić do świata.
Savo pozwala sobie (choć niechętnie)
ubrać smycz, ale już iść na niej - nie ma takiej opcji. Więc dawaj go na ręce
(słodkie naście kilo) i biegiem na plan.
Tutaj zanim fotografka przystąpiła do
zdjęć najpierw rytualne uspokajanie i oswajanie z trzaskiem migawki i ze zmianą
otoczenia, żeby był bardziej wyluzowany i nie wyglądał jak siedem nieszczęść. W
ruch poszły smakołyki, głaskanie, przytulanie i słodkie przemowy.
Po pewnym
czasie tak mnie zmylił, że widząc, iż stres mu odpuścił postanowiłem puścić
smycz, żeby czuł się swobodnie podczas robienia zdjęć.
Błąd!
W pewnym momencie wyczuł, że nie jest
kontrolowany i wystrzelił jak torpeda! Tak błyskawicznie, że nie miałem szans
przechwycić końcówki smyczy.
I gdzie się schował?
Oczywiście pod samochodem!
Podczas
próby wyciągnięcia go stamtąd o mały włos nie ugryzł mnie w rękę. Skończyło się
tylko na złapaniu kłem za obrączkę skutkujące wybiciem palca. Kiedy w końcu
przy pomocy innych osób udało się go wytaszczyć spod auta pani fotograf
stwierdziła, że warto by mu dorobić jeszcze parę fotek.
Ok.! Mimo odniesionych obrażeń
stwierdziłem, że jak już go mamy to czemu nie.
Przyłożyła aparat do twarzy. I
co? Aparat zrobił beeeeeeeeeeeeeeeeee…….. i odmówił dalszej współpracy.
Gremialnie stwierdziliśmy: Dość, to nie
jest nasz dzień!
Koniec!
Stop!